Historie z małego miasta – cz. 1

Na trzynaste urodziny moi starzy urządzili porządne świętowanie.
Nie wynikało to z samego faktu urodzin, trzynaste to żadna wyjątkowa okazja, ale tak się złożyło, że akurat wujek od strony matki wrócił z Ameryki, a mój starszy kuzyn od strony ojca dostał się na dobre studia. Było co świętować więc zorganizowali wielką rodzinną nasiadówkę, a ja byłem tylko pretekstem.
Pomijając ciasto i górę mięsa, lała się też wóda. Kiedy matka zniknęła w kuchni żeby zapalić świeczki na torcie, wujek nachylił się nade mną i szepnął, że nie wie jak ja wytrzymuję to wszystko na sucho i że jest już ze mnie duży facet więc mogę sobie łyknąć trochę piwa z jego szklanki. Wziąłem małego łyka i skrzywiłem się. Ani słodkie, ani smaczne. Pierwszy raz w życiu spróbowałem alkoholu.
To był piątek. Dokładnie tego samego dnia Hula ukradł starszemu bratu skitraną za szafą wódę ze spirytusu rozrabianego pół na pół z wodą. Miał 12 lat i już wtedy uważał, że piwo jest dla pedałów.

Święta 2013. Mam 15 lat. Kiedy łamię się z rodzicami opłatkiem i już powoli marzę, żeby wypierdalać na studia do większego miasta, Hula rzyga na skrzynkę z ciuchami PCK, bo znowu dostał jakieś chujowe dopalacze.

Rok 2015. Po raz pierwszy całuję się z chłopakiem. To tylko niewinny ukradkowy całus gdzieś w ciemnej bramie, serce wali mi jak młot, nie wiadomo czy od pocałunku, czy ze strachu, że ktoś zobaczy. W tamtym czasie Hula już powoli eksperymentuje z chemseksem.

I w zasadzie można tak bez końca. Każdy przełom w moim życiu wydawałby się śmieszny gdy porównać to do życia Huli.
Dlatego nie porównuję. Każdy z nas kroczy własną ścieżką i czasem te ścieżki przecinają się w najdziwniejszych miejscach i okolicznościach. Czasem trafiasz na kogoś, na kogo z całą pewnością nigdy nie powinieneś trafić. Ale jakoś, fuksem, mądremu przeznaczeniu coś prześlizgnęło się przez palce, na chwilę odwróciło wzrok i ścieżka grzecznego chłopca ze spokojnego domu w dziurze pod Łodzią krzyżuje się ze ścieżką najgorszego skurwysyna w mieście.
Jednak jest to rozwlekła historia, chwilami męcząca, poprzetykana innymi kolesiami, chlaniem, brudem i nudą.
Światła, kamera, akcja, jak mawia sam Hula.


Zima


Zimno. Ciemno. Powietrze śmierdzi palonym plastikiem. Trochę chce mi się od tego rzygać, a może to od wypitego bimbru. Ciężko stwierdzić.
Idę w zasadzie prosto, nie zataczam się, ale chyba wyłącznie dlatego, że nie mam na to siły. Chcę już tylko znaleźć się w domu, pod kołdrą, może zaparzyć sobie herbatę, której nawet nie ruszę bo zasnę jak kamień.
Sięgam do kieszeni i kurwa, oczywiście, paczka jest pusta. O tej porze w święta nie znajdę w całym tym wypizdowiu ani jednego otwartego sklepu, a tak mi się chce jarać.
Jebane święta. Jebane wszystko. Mógłbym sobie siedzieć w przytulnym Wrocławiu i spotkać się z przyjaciółmi na drinka albo pójść do kina. Ale przecież święta. Walące mułem karpie, zakurzone plastikowe choinki, porozwieszane po domu ozdoby ze sklepu z tanią chińszczyzną i udawanie, że interesuje mnie co dostaję w prezencie. Udawanie, że to wszystko w jakikolwiek sposób ma sens. Udawanie fajnej rodziny.
Ulice są puste i ciche. W oknach migają kolorowe lampki, gdzieniegdzie jeszcze gra telewizor, ale większość mijanych domów jednorodzinnych śpi. Nawet psom nie chce się szczekać.
– Żeby chociaż był śnieg – szepnąłem do siebie wkurwiony, bo co to za zima jak mróz co prawda jest, ale chodniki są szare i bure jak dupa.

Było tak cicho i spokojnie, że bez problemu usłyszałem za plecami plaśnięcie. Mięśnie same spięły się do biegu, bo nie raz i nie dwa skroili mi komórkę w podobnych okolicznościach.
Nie tym razem.
Daleko za mną, na wylocie wąskiej jednokierunkowej uliczki którą właśnie zasuwałem, ktoś się przewrócił. Leżał na plecach, na samym środku asfaltu. Jebany pijaczek.
Ktoś tu zabalował lepiej ode mnie, pomyślałem, i ruszyłem dalej.
Pięć kroków później jęknąłem, odwróciłem się i wpatrzyłem się w dal. Próbował się podnieść, ale równie dobrze mógłby próbować zrobić salto.
– Kurwa, jeszcze tu zamarznie – warknąłem i ruszyłem w jego lub jej stronę. Na początku powoli, z nadzieją że pijaczyna sam sobie poradzi i będę mógł wracać do domu. Ale nie poradził sobie. Poddał się i podziwiał gwiazdy.
– Ej – zawołałem z oddali, żeby się nie przestraszył. W głowie miałem jakieś mgliste migawki z programu przyrodniczego, gdzie mówili że w lesie trzeba krzyczeć, żeby nie wpaść na zaskoczonego dzika.
Stanąłem nad nim i przez chwilę czułem się jak anioł, bo przecież mógłbym już stać pod swoim blokiem, blisko łóżka i herbaty, a tymczasem marzłem nad zapitym dziadem na środku ulicy.
– Żyjesz? – spytałem, a z czarnej dziury pod kapturem gdzie zapewne skrywała się poorana bruzdami twarz, buchała raz po raz para. Ktokolwiek to był, oddychał.
-Halo? – nie wiedziałem czy się nachylić, czy trącić go nogą. A może zadzwonić na policję, czy tam pogotowie?
– Weź…
-Co? – przykucnąłem przy nim żeby lepiej słyszeć.
– Weź spierdalaj.
To były pierwsze słowa, jakie do mnie wypowiedział.
-Co? – zdziwiłem się, bo spodziewałem się raczej jakiegoś „stary, pomocy” albo „cześć, młody”.
– Zasłaniasz – wybełkotał głos spod kaptura.
– Niebo? – spojrzałem w górę. Wisiały nad nami ciężkie chmury podświetlone niezdrową pomarańczą świateł miasta.
Gdybym nie był pijany, pewnie zrobiłoby mi się niezręcznie.
– Postawię cię chociaż – wyciągnąłem rękę.
O dziwo, przyjął pomoc. Dłoń miał gorącą. Wsparł się na mnie i kiedy już z trudem stanął na nogach, górował nade mną prawie o głowę. Tylko że nie był podstarzałym pijaczkiem, a kolesiem mniej więcej w moim wieku. Dwadzieścia parę.
– Podholuj mnie – ni to poprosił, ni nakazał.
Westchnąłem. Było tak kurewsko zimno, że dzwoniły mi zęby.
– Dokąd?
– Tam – niedbale wskazał w kierunku drugiego wylotu uliczki.
– Stamtąd przyszedłem – powiedziałem niepotrzebnie.
Ruszyliśmy. Gość chwilami próbował iść sam, ale potem zaraz znowu tracił równowagę i leciał na mnie. W końcu objął mnie ramieniem i tak szliśmy.
Nie było specjalnie możliwości, ale światło mijanych latarni ślizgało się po nim i chwilami mogłem dostrzec trochę detali jego twarzy. Albo byłem bardzo pijany, albo światło było słabe, albo gość faktycznie był diablo przystojny. No i krew mu leciała, ale ciężko było stwierdzić skąd.
– Mieszkasz tu? – zapytałem jak ostatni idiota.
– Nie kurwa na marsie mieszkam – odpowiedział słowotokiem, ale trochę wyraźniej niż dotąd. Mięśnie zaskoczyły, krew popłynęła raźniej i gość odzyskał trochę rozumu.
– Przyjemniaczek z ciebie – zauważyłem.
– Weź…. – nie dokończył, wyrwał mi się i runął na kolana. Ryknął jak zwierzę i zrzygał się na chodnik. Wyglądał źle. Bardzo źle. A jednocześnie bardzo dobrze. Napierdolony młody samiec.
Wytarł się w rękaw i wstał o własnych siłach. Wymiotowanie, jak to często bywa, nieco mu pomogło.
– Kurwa tequili im się zachciało – powiedział zły i rzucił mi ulotne spojrzenie. A potem jeszcze jedno, dłuższe. Patrzyły na mnie najspokojniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałem. Nie było w nich gniewu, ciekawości, radości, strachu. Po prostu akceptacja chwili obecnej, bycie tu i teraz. Leniwe rejestrowanie faktów. Patrzył jakby od niechcenia.
– Kto ty kurwa jesteś? – groźnie zmarszczył brwi, kompletnie niezgodnie z tym, co wyrażały oczy. Na szczęście sam byłem zbyt pijany żeby się bać.
– Rafał.
– Rafał? – roześmiał się dziwnie, jakbym powiedział najzabawniejszy żart pod słońcem.
– No co?
Nagle typ, jak jakiś iluzjonista, wyciągnął znikąd paczkę czerwonych Marlboro. Najpierw podsunął mi ją pod nos, dopiero potem wziął sam. Chwilę mu zajęło trafienie końcówką fajka w płomień zapalniczki.
– Facet… – zaczął tonem objaśniającym skomplikowane zasady jego świata – …musi mieć ksywę. Nie żaden, kurwa, Rafał.
Zatrzymał się. Staliśmy na środku skrzyżowania, wokół nas taka cisza i pustka, że słyszałem jak syczy bibułka jego papierosa. Gdy się zaciągał, policzki zapadały się zjawiskowo na tej jego chudej mordzie małomiasteczkowego alfy. Cisnął kiepem o asfalt z zaskakującą energią.
– Albo jesteś facet, albo jesteś pizda – podsumował jakieś swoje toczone w głowie rozkminy.
Może zaczynałem trzeźwieć, bo zaczął do mnie docierać absurd sytuacji. Oto spotkanie rówieśników z dwóch różnych światów.
– No, a jak jestem pizda, to co? – kozaczyłem.
– Wiesz od czego są pizdy?
– Żeby je ruchać? – wzruszyłem ramionami.


Potem wszystko się miesza. Gdy otworzyłem rano oczy, męczony potwornym bólem głowy i skurczami żołądka, pamiętałem tylko że typ wyciągnął z kieszeni jakąś małą flaszkę. Był śmiech, były jakieś krzyki, rozświetlone okno sklepu, a potem kompletna ciemność. Mózg przestał rejestrować rzeczywistość.
Gdy obróciłem się na drugi bok, morda zapłonęła ogniem.
Poszedłem do łazienki.
Z lustra patrzył na mnie przegraniec z fioletową śliwą wokół lewego oka.
Pobiegłem z powrotem do sypialni i przeszukałem ubrania.
Portfela nie było.

Wiosna

Co roku to samo. Najpierw boże narodzenie, wielkie spinanie pośladów bo to najważniejsze święto w roku. A potem przelecą te trzy miesiące i okazuje się, że to jednak Wielkanoc jest najważniejsza. Zawsze mnie to zaskakuje. Zawsze mnie dziwi, że robi się z tego takie wielkie zamieszanie, że ludziom odpierdala i czują niemal fizyczny przymus chodzenia do dyskontu po kilka razy dziennie, zbrojenia się w mięsiwo i spoglądania z wyższością na sąsiadkę która nie wie gdzie się kupuje najlepszą białą kiełbasę na zasranym osiedlu.
„Ludziom się nudzi w życiu, dlatego jak się cokolwiek dzieje, to dostają na to pierdolca” – tak mi to wytłumaczył Hula.
I chyba miał rację. Kilka razy w roku pokolenie naszych rodziców w końcu ma co robić. Mogą sobie ponarzekać że nie mają nawet czasu włączyć telewizora. Pomarudzić, że drogo, że kolejka w biedrze, że w lodówce już nic się nie zmieści, że trzeba robić sałatkę, a bolą nogi od stania przy blacie.
Dla mnie to jakiś niezrozumiały szum. Mam co robić w życiu i zapychanie wolnego czasu tymi wszystkimi absurdalnymi czynnościami wydaje mi się… no, absurdalne. Z drugiej strony, zamiast robić cokolwiek pożytecznego, aż do obiadu leżę w łóżku i oglądam na telefonie serial.
Idź po śmietanę do sklepu.
Chodź, pokroisz marchewkę, bo mnie łokieć boli.
Wyprowadź psa.
W tym zamierzasz iść na kolację?
Nie masz gdzie kiepować, tylko do doniczki?
Działam jak automat, nie ma we mnie buntu, nie ma sprzeciwu. Przez te kilka dni po prostu płynę z prądem, bo już dawno nauczyłem się że nurt jest silny, a w górze rzeki nic na mnie nie czeka.
Spaceruję po osiedlu, pies trzyma się w zasięgu wzroku, czasem spogląda, pilnuje, czy jestem.
A ja oczywiście wciąż Go pamiętam.
Pamiętam jego dresy, nie takie modne z śnieżnobiałymi paskami z sieciówki. Takie noszą chłopcy w wielkich miastach. W dziurze takiej jak ta, liczą się inne rzeczy. Dlatego dres też jest inny. Nie opina efektownie łydek i nie uwydatnia dupy. Za to jest wygodniejszy i pozwala szybciej spierdalać. Albo szybciej kogoś gonić. Ozdoby i logo nie są subtelne – są większe, krzykliwe, jak kolorowe atrybuty samców świata zwierząt. Mówią: oto ja, alfa. To ze mną się ruchaj, to mnie się bój.
Siedzi mi z tyłu głowy, choć wydaje się już nierealny. Wypływa tylko na chwilę, w najmniej spodziewanych momentach. Już nie pamiętam jego twarzy – jaki miał nos? Spiczasty, czy taki spłaszczony, jak u lwa? Jak pachniał? Czy był ode mnie dużo wyższy?
To wszystko bez znaczenia, bo szansa spotkania go ponownie nie należy do olbrzymich. Coś we mnie piszczy, coś bardzo mocno ma nadzieję, ale nie oszukujmy się, życie tak nie wygląda. A nawet, jeśli go spotkam, to co? To tylko schlany typ. Coś tam pletliśmy po pijaku, to nawet nie było w żaden sposób kumpelskie, a co dopiero seksualne. Nawet nie pamiętam o czym gadaliśmy, a on przecież był bardziej napruty niż ja. Rzygał na chodnik. Dopiero teraz sobie to przypominam.
Więc czemu muszę się tak bardzo usilnie starać o nim nie myśleć, kiedy przychodzi wieczór?
Tłumaczę to sobie tak, że chemia poszła w ruch. Mój fantastycznie logiczny i racjonalny umysł ma lepsze rzeczy do roboty, ale ta starsza, gadzia część, upatrzyła Go sobie, tak jak pies zwęszy coś na trawniku i zapiera się z całych sił, bo chce to dopaść.
Hormony ruszyły, buzują, podświadomość już emuluje cały alternatywny wszechświat w którym On i ja coś ze sobą robimy. Mój organizm ma w dupie co ja myślę. Mój organizm jest gotowy na działanie, które nigdy nie nastąpi. Dlatego gdy tylko minąłem wczoraj rano tabliczkę z nazwą miasta, momentalnie mi stanął. Wtedy nie wiedziałem czemu, ale teraz już wiem.
Bo On gdzieś tu jest. Myślę “On’, bo nie wiem jeszcze jak się nazywa, ani kim jest. Jeszcze nie wiem, że to Hula.
Pamiętam podbite oko i zaginiony portfel. Wiem, że mógł mi przypierdolić i okraść. Ale wolę wierzyć, że wpadłem na słup, a portfel zgubiłem gdzieś koło śmietnika.
W głowie mam wizję skrzywdzonego brutala o wrażliwej duszy. Już opracowałem scenariusz w którym go odnajduję, udaje mi się do niego trafić i okazuje się, że jest wspaniałym, ciepłym typem. Oswoję go, a on o mnie zadba i będzie mnie bronił przed światem.
Tak działa mózg wyhodowany na telewizji i serialach, nic na to nie poradzę.

***

Mijają mało istotne godziny wypełnione czynnościami fizjologicznymi i uciekaniem myślami daleko od miejsca, w którym się aktualnie znajduję. Potem jest wizyta u kumpla, ostatniego jakiego mam w tym mieście. Syczą otwierane piwa, przez uchylone kuchenne okno ucieka bladoniebieski dym fajek. Teraz palę czerwone Marlboro, początkowo dlatego, że On je palił, ale potem zaczęły mi po prostu smakować.
Odpalam grę w kafelki, czyli grindra. Przeglądam, przewijam, przed oczami mam twarze zblazowanych kolesi gapiących się we własne odbicia w lustrze, brzuchy, klaty, stopy, fioletowe diabełki i małe kreskówkowe bakłażanki. Zaczyna mnie swędzieć z tyłu głowy. Jestem podpity i napalony, a chłopcy jakoś nadzwyczaj chętniej reagują na zaczepki. Chcą być podrywani. Może czują się lepsi, kiedy to ja wysyłam im pierwszą wiadomość. Łaskawie odpisują, bo ktoś im przecież musi possać albo przed kimś muszą klęknąć. Są święta i trzeba być miłym dla bliźniego, nie? Więc trochę gadam z kumplem, trochę żłopię piwo, a trochę już bym się zbierał bo robi się późno, jutro uroczyste śniadanie, a ja chcę jeszcze zaliczyć jakąś akcję. Jakąkolwiek. W ustach czuję słodko-gorzki smak desperacji.
Zagaduje do mnie jakiś typek. Nieco młodszy, 23 lata, mój ulubiony wiek. Krótkie kręcone blond włosy, ładna chłopięca buzia, na zdjęciu robi zabawną, niby smutną minę. Jest w tym choć odrobina emocji, tym się wyróżnia, prócz ładnej buzi.
„Jesteś stąd?”
Wyjaśniam, że przyjechałem tylko na święta. On też. Szybko ustalamy, że obaj się nudzimy.
Mój kumpel polewa kieliszek bimbru. Wypijam, mocny. Na telewizorze lecą stare teledyski, my siedzimy na kanapie i trochę gadamy, trochę gapimy się w telefony.
„Mam ochotę na niekonwencjonalne doświadczenie seksualne” – pisze blondasek.
„Nasze ochoty się pokrywają. Może jakiś spacer?” – proponuję.
„Leje deszcz” – pada odpowiedź.
Patrzę w okno. Faktycznie, pada. Chujowo. Tak rzadko trafiam tu na kogoś ciekawego, a teraz nawet pogoda stara się pokrzyżować mi szyki. Pogoda nie chce, żebym się bawił.
Myślę. Szukam w pamięci jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzie będzie sucho. No i musi być gdzieś niedaleko. Wciąż za zimno na długie wieczorne spacery.
„Altana w parku?”
Czekam na odpowiedź. Na ekranie telewizora szaleją Beastie Boys. Gigantyczny robot tańczy w kartonowym mieście. Wiem, że następny klip to Sabotage. Oglądamy te same kawałki w każde święto. Kumpel polewa jeszcze jeden kieliszek. Wypijamy. Patrzę w telefon.
„Ok. Za ile?”.

***

Deszcz trochę zelżał, ale jest jeszcze zimniej. Zapięty pod szyję dreptam w miejscu, próbuję się ogrzać chuchaniem w dłonie, a wokół mnie cisza i ciemność. Ogołocone gałęzie drgają na wietrze, jakby z zimna, latarnie rzucają liche światło, w powietrzu unosi się zapach mokrego betonu. Gdzieś daleko słychać ponury pisk pociągu.
Z ciemności wyłania się postać. Idzie szybko, pewnym krokiem. Zaczynam wyławiać detale – podbita puchem jeansowa kurtka, obcisłe jeansy, vansy. Uśmiecha się na mój widok, zwalnia kroku i wspina się po schodkach altany, już mniej pewnie. Robi to samo co ja – ocenia, czy wyglądam jak na zdjęciu, czy mu się podobam. Najwyraźniej tego wieczoru obaj mamy szczęście. Czarne vansy ma uwalone błotem. Sznurówki zawiązane niedbale, ale jakoś tak fajnie. Ja nie umiem tak wiązać butów.
– Paweł – podaje mi rękę i uśmiecha się. Ma dołeczki i nieskazitelną cerę. Krótkie loczki mokre od deszczu.
Chwilę stoimy i gapimy się wszędzie, byle nie na siebie, ale potem rozmowa powoli rusza. Tyle, że nie ma czasu na długą gadkę, bo jest zimno i niedługo trzeba wracać.
– To chyba nie jest najlepsze miejsce – zauważam. To w końcu park w centrum miasta, nawet jeśli jest późno i nikt się póki co nie kręci.
 – Lepszego nie będzie – ripostuje blondas.
W zasadzie ma rację. Podchodzę do niego, jest niższy więc lekko się pochylam i nasze usta się łączą. Zaczynamy się lizać, czuję jego smak, mięta i czerwone wino. Od razu robi mi się cieplej, a jego ręka ląduje mi na kroku i próbuje wymacać nagrodę.
– Mogę? – pyta przymilnie, a ja tylko kiwam głową. Nie trzeba żadnych słów.
Chłopak klęka, chwilę szarpie się z moim paskiem, rozpina jeansy i rozporek, wydobywa na świat czarne bokserki i chciwie przyciska do nich twarz. Zaciąga się zapachem, lekko jęcząc. Tuli się do mnie, liże gładki czarny materiał a ja oddycham coraz ciężej. Wyciągam z kieszeni browara w butelce, otwieram zapalniczką i w momencie, kiedy przechylam szkło i biorę pierwszy łyk, blondas gwałtownym ruchem sięga do bokserek i zaciska lodowatą dłoń na moim kutasie. Natychmiast zimno zamienia się w gorące i mokre wnętrze jego ust i znowu słyszę jęki.
Rozglądam się na tyle, na ile mogę i na ile mnie to obchodzi. Droga wolna, nikt nie idzie. Mogę kontynuować picie i rozkoszować się językiem polerującym mi kutasa. Patrzę w dół i widzę tylko mokre blond loczki jeżdżące w przód i w tył, w rytm brania do ryja.
Zajebiście. Tego mi było trzeba w ten szary kwietniowy dzień. Jestem pijany, ale zadowolony, bo i tak mi mocno stoi, a chłopaczek jest zadowolony że ma co ciągnąć. Właściwie to mógłbym tak się opierać o barierkę altany i po prostu dać się wydoić, a potem grzecznie iść do domu, ale skoro już go tu mam, a on lubi niekonwencjonalnie, to czemu by tego nie wykorzystać.
Łapię go za głowę, zmuszam by patrzył w górę. Wyczuwa mój zamiar i rozdziawia usta jak ryba, spluwam do środka. Sporo ląduje też na twarzy. Wydaje z siebie cichy okrzyk, gdy opluwam go jeszcze raz, jest mu dobrze.
– Masz, ale nie połykaj – podsuwam mu butelkę. Bierze kilka potężnych łyków i oddaje szkło, a sam znowu bierze w usta. Moja pała jest w niebie. Zimne gazujące piwo w połączeniu z miękkim i ciepłym wnętrzem ust blondasa.
Łapię go za tył głowy i brutalnie wpycham się w gardło. Fontanna piwa tryska na moje nogawki i buty, chłopaczek krztusi się i wyrywa, a ja łapię go za te kręcone kudły i strzelam liścia.
Przez chwilę boję się, że przesadziłem, może to dla niego za dużo, ale nie. W jego oczach widzę czyste uwielbienie. Poprawiam mu w drugi policzek i znowu łapię za włosy. Steruję jego głową, a on nie stawia najmniejszego oporu. Bierze kutasa i robi co może żeby było mi dobrze. Wilgotne dźwięki dławienia i odgłosy z jego gardła tylko bardziej mnie nakręcają, więc maltretuję go jeszcze mocniej, przyciskam do siebie, wpycham się po jaja i trzymam, a blondas zaciska ręce na moich łydkach i walczy. Wyrywa się i w końcu daję mu odetchnąć. Znowu patrzy w górę, z brody zwisa mu nitka śliny. Twarz ma mokrą, oczy czerwone.
– Podoba się? – pytam czysto retorycznie, ale on i tak odpowiada.
Wtedy coś mnie nachodzi. Widok tej pięknej spracowanej buźki i jego złamany głos budzą we mnie jakieś rzeczy, których wcześniej nie było. Zalewa mnie ekstaza.
Strzelam mu tak silnego liścia, że leci w bok i musi się podeprzeć ręką, żeby nie upaść.
To nawet nie była decyzja. Ręka zrobiła to sama, a teraz piecze.
– O kurwa – mamrocze blondas, równie zdziwiony co ja, oczy ma szeroko otwarte, zaskoczony, jaka z niego szmata, skoro mu się spodobało.
Unoszę nogę, opieram podeszwę Nike na jego modnej kurteczce i naciskam, a on ląduje na plecach, uderza o ciemne deski i leży tak, zdziwiony i sparaliżowany.
Patrzę mu w oczy, widzę, że wszystko jest ok.
Krok do przodu, podsuwam mu najacza. Patrzy na buta i na mnie, niepewny co teraz. Poddaje się mojej woli, mogę robić co chcę, a on będzie tylko zabawką. To oczywiste, że nie będzie żadnego sprzeciwu.
Wycieram się o niego. Na jasnym jeansie są teraz ślady podeszwy i plamy błota. Potem brudzę mu szyję i w końcu podsuwam pod same usta. Blondas zamyka oczy, wysuwa język i zaczyna nieśmiało nim dłubać w podeszwie, sycząc coś pod nosem. Czuję to na stopie. Blondas wsadza sobie łapę w spodnie i ostro nią tam działa.
Spluwam, ale nie trafiam, ślina ląduje koło jego głowy. Zabieram buta, siadam na nim okrakiem i podsuwam kutasa żeby mógł wygodnie ssać. Biorę łyka piwa, wypluwam mu to do mordy i pakuję w nią pałę. Opieram się dłońmi o deski i zaczynam go tak ruchać w usta, poruszam biodrami szybko i ostro, bo już czuję pierwszą zapowiedź orgazmu. Już niedaleko. Stękam, zapycham mu tego ryja, dławię go kutasem, przyciskam głowę do desek, piękny chłopiec zmienia się w kolejną dziurę do użycia, do zapchania, zalania spermą. Zaraz go nakarmię. Jęczy głośno, jak zwierzak, podjarany, zszokowany, gotów zrobić wszystko żeby mnie zadowolić, sam pewnie już bliski strzału.
Jedną rękę wsuwam mu pod głowę, drugą nadal opieram się o podłogę. Wpycham się głęboko, raz za razem, chyba go zaraz uduszę, na pewno nie może oddychać od dobrej chwili, ale chuj z tym. Liczy się tylko spust. Każdy ruch jest zajebisty, już nie ma odwrotu, zaciskam palce na mokrych kręconych włosach, ryczę i cały się trzęsę, chcę go zapłodnić. Zajebiste ciepło orgazmu, jaja pompują spermę, strzelam nią i wszystko znika gdzieś we wnętrzu tego przystojniaczka. Jakie to czyste i higieniczne. Po tym całym brudnym ruchaniu nie zostanie ani śladu. Wszystko idzie do jego brzucha.
Gdy jest już po wszystkim, uwalniam go. Siadam obok i patrzę jak łapie oddech, jak walczy. Wyciąga ze spodni mokrą dłoń, całą we własnej spermie. Chwytam za tę dłoń i delikatnie zlizuję. Jest słodka i ciepła. Wydaje mi się, że to dobre domknięcie tego wszystkiego. Obaj połykamy swoje ładunki. Obaj dyszymy.
– Dziękuję – mówi blondas, kiedy już wraca mu oddech. Opiera się na łokciach i z niedowierzaniem patrzy na swoją upierdoloną kurtkę. Nie sądzę, by żałował.
– Nie ma sprawy – odpowiadam.

Do domu wracałem trochę chwiejnie, ale z idiotycznym uśmieszkiem na ustach. Rozpierała mnie duma. Gromadzone od dwóch dni napięcie, te wszystkie myśli o Huli, wyparowały. Przestał się liczyć, jak każda fantazja prędzej czy później, bo przecież w prawdziwym życiu radziłem sobie doskonale.
Choć, jak wiadomo, Hula miał wrócić. Z fantazji miał się stać bardzo realny. Tak bardzo, że w porównaniu z nim to całe spotkanie z blondasem wydawało się tylko fantazją. Wszystko miało się pomieszać, ale jeszcze nie teraz.
Teraz byłem zaspokojony.

Podobało się? Zostaw komentarz i zmotywuj mnie do pisania dalej.

9 thoughts on “Historie z małego miasta – cz. 1

  1. Jak zwykle miło się czyta! Masz talent i dzięki Ci, że się nim dzielisz. Oby więcej historii 🙂
    Ciekaw jestem, w którą stronę pójdzie to opowiadanie.

  2. Mógłbyś napisać coś o młodziutkim, początkującym pasywku, który postanawia umówić się z dużo starszym, pewnym siebie aktywem, na fun. W trakcie spotkania, młody odkrywa w sobie prawdziwą naturę mastera i akcja nieoczekiwanie zmienia bieg, nastek staje się coraz bardziej śmielszy a starszy typ zaczyna ulegać młodemu, w końcu stając się jego pierwszym cwelem.

    Podejmiesz wyzwanie? :p

    1. Tyle czekania, codziennie wpadałem na sekunde, by sprawdzić, czy coś dodałem, już traciłem nadzieję….. W KOŃCU !!!! Pisz częściej, prosze. Masz świetne pióro

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *