Historie z małego miasta – cz. 4


Brrr, zimno.
Jesień gładko przeszła w zimę, bez żadnego ostrzeżenia i nagłych zmian. Nie spadł śnieg, tylko temperatura poszybowała w okolice zera. Jedyne oznaki zimy to spasione mikołaje i choinki na plakatach i w witrynach sklepowych. No i oczywiście Last Christmas w radiu.
Coś m strzeliło do łba i uznałem, że w taką pogodę wygodniej będzie pojechać do rodzinnej dziury blablacarem. W aucie jest ciepło i szybciej się jedzie, prawda? Tylko że nie lubię gadać z obcymi. Mam nadzieję, że będzie więcej pasażerów i to inni wezmą na siebie wątpliwą przyjemność zabawiania kierowcy.
Patrzę na zegarek. 17:23.
Marznę na stacji benzynowej i chce mi się lać, ale boję się, że jak tylko wejdę do środka, to przyjedzie Artur i nie widząc mnie, odjedzie. Artur na zdjęciu wygląda na miłego okularnika, jest rudy, a ja lubię rudych. Nie wiem o co chodzi z tym idiotycznym hejtem.
Auta przyjeżdżają, tankują i ruszają dalej. Za każdym razem rośnie mi ciśnienie, bo myślę, że to on. Czym on właściwie jeździ? Znowu zerkam w telefon. Czarne Audi A3. Nie znam się na autach, ale jak słyszę Audi, to kojarzy mi się z zapierdalaniem i chujowym polskim hip hopem i siermiężnymi rymami.
Znowu zerkam w stronę ciepłego wnętrza stacji. Może chociaż chwilę postoję w środku, ogrzeję łapy, wypiję kawkę?
W tym samym momencie na stację zajeżdża coś czarnego o drapieżnym wyglądzie. Nie wygląda na nowe, raczej mocno zajechane, ale co ja wiem o autach?
Zajeżdża pod dystrybutor i ze środka wyłania się wysoki, szczupły typ. Mimo mrozu, ma na sobie tylko cienką rozpinaną dresową bluzę, na głowie czapeczka z logo adidasa.
Podchodzę bliżej i przyglądam się, jak tankuje. Jest rudy i chudszy niż na zdjęciu. Ogółem wygląda dobrze, nawet bardzo dobrze. Mordę ma szczupłą, wyrzeźbioną jakimś sportem.
– Cześć – witam się nieśmiało, bo obcy kolesie hetero zawsze mnie peszą.
– O, siema – Artur uśmiecha się szczerze i podajemy sobie łapę.
Już wiem, że będzie ciężko. Tacy goście jeżdżący takimi furami lubią gadać o silnikach, piłce nożnej i cyckach. Nie mam nic do powiedzenia w żadnym z tych tematów.
– Miała być jeszcze jedna koleżanka, ale się rozmyśliła – informuje mnie Artur i idzie do środka, zapłacić – Bierzesz jakiegoś browara na drogę?
– Browara? – nie kumam.
Artur się uśmiecha i wzrusza ramionami.
– Sam bym wziął, ale prowadzę. Święta są, zrelaksujesz się trochę.
Właściwie to typ całkiem mądrze kombinuje. Co mi tam, może łatwiej będzie znieść rozmowę o rozrusznikach czy tam innych łożyskach i przebiegach.

***

Artur jest z tych, co jadą szybko, ale pewnie. Nie robi przypału, nie wyprzedza na trzeciego i nie bluzga na innych kierowców. Po prostu trzyma łapy na kierownicy, a w aucie zamiast łupanki płynie jakaś umiarkowanie żywiołowa ambientowa nuta. W kabinie jest ciepło, a ja równoważę to zimnym porterem. Miło.
Lubi dużo gadać. Po godzinie wiem już, że robi tę trasę regularnie, bo ma treningi w ośrodku sportowym gdzieś pod Radomiem, że jest wicemistrzem Polski w biegu na tysiąc w swojej grupie wiekowej (nie wiem jaka to grupa, ale wygląda na dobijającego do trzydziestki), że ma wilczura o imieniu Eter i że nie może za dużo chlać, bo drastycznie spada kondycja i nie ma co marzyć o medalach. Mnie tam pierwsze piwo weszło jak złoto, a że jest mocne, to jestem już całkiem konkretnie wcięty. Za to pęcherz zbliża się do granic wytrzymałości. Trochę mi głupio prosić, żeby zjechał, więc czekam aż jemu też się zachce.
– Spoko jest ten sport, ale mało zostaje czasu na inne rzeczy – mówi, obserwując drogę – Nawet nie ma kiedy zwalić, a czasem to nawet nie wolno – parska śmiechem.
– Nie wolno? – dopytuję, bo w końcu pojawia się temat, który lubię. O waleniu i kutasach wiem przecież całkiem sporo. Chyba jestem nieźle napalony, bo już teraz czuję że coś mi się budzi w bokserkach.
– Przed zawodami trener zawsze zarządza tydzień poszczenia – tłumaczy rudy ogier – żeby człowieka nosiło. Ma się lepsze wyniki, bo organizm jest spięty.
– I to działa?
Brzmi trochę jak bzdura, ale po pierwsze chuja wiem o zawodowym sporcie, a po drugie bardzo mi się podoba ten wątek. W końcu rozmawiamy o jego pełnych jajach i kutasie.
– Działa. Tylko nigdy nie wiesz, kiedy ci stanie – śmieje się – Zupełnie bez powodu się to dzieje. Odkąd ruszyliśmy, to już trzy razy miałem twardego.
Fuck. Teraz też mam twardego. Ciekawe, czy jego kręci ta gadka? Zerkam dyskretnie na jego niebieski ortalionowy dresik, ale ciężko cokolwiek stwierdzić. Za ciemno.
– Zatrzymamy się tu, dobra? – mówi, gdy mijamy drogowskaz informujący o stacji za 3 kilometry.
– Spoko, chętnie się wysikam.
– Też muszę.

Zjeżdżamy z autostrady, mijamy stację i zatrzymujemy się na samym końcu długiego parkingu.
Są tu drewniane ławki z zadaszeniem, takie miejsce na szybki piknik w trasie. Oczywiście teraz nie ma tu żywej duszy, bo jest ciemno i zimno.
Wychodzimy i aż nie chce mi się wierzyć, że na świecie może tak pizgać. Na szczęście półtora piwa buzuje w żyłach dając fałszywe poczucie względnego ciepła.
Liche światło latarni nie sięga do linii krzaków, w które się udajemy. Artur idzie za mną, czuję na plecach jego wzrok. Powoli wypełnia mnie to doskonale znane uczucie napięcia przed jebaniem. Ja jeszcze nie mam pojęcia, czy będzie, ale moje ciało wydaje się być tego pewne. Drajwer jest napalony, a ja jeszcze nakręciłem go tą gadką. Gwiazdy ułożyły się w odpowiedni sposób, jaja sportowca są pełne.
Artur staje blisko mnie, trochę za blisko, ale chwilowo liczy się tylko natychmiastowe opróżnienie obolałego pęcherza. Zaczynam lać i mam ochotę mruczeć z ulgi. Strumień cicho pluska na zmarzniętą trawę, ziemia paruje. Jest ciemno i chuja widać, właściwie dosłownie, bo gdy kończę i chowam sprzęt, widzę, że Artur nadal trzyma swojego w ręku. Nawet w tym mroku widzę, że mu stoi. A może to jakaś gejowska supermoc, wyczuwanie erekcji.
– Mówiłem ci, że staje w losowych momentach – Artur parska śmiechem po swojemu i próbuje strzepać nieistniejącą ostatnią kropelkę. Wygląda to na zaproszenie. Maca się po tej pale i patrzy na mnie z uśmieszkiem. Upił mnie browarami i zaciągnął w te krzaki. Nieźle.
– Odpadnie ci na tym mrozie – mówię niby żartem. Gdybym był trzeźwy, pewnie bym uciekł do auta, bo to trochę dziwna sytuacja. A tak, stoję obok niego i gapię się na stojącego gnata. Kurwa, ale bym go teraz obsłużył. Koleś przecież tego oczekuje. Tylko, że jeśli źle to odczytuję, mogę dostać wpierdol albo w najlepszym razie zostać na tej zasranej stacji do jutra. No, ale z drugiej strony, fajny kutas w zasięgu dłoni i wyraźnie napalony rudy przystojniaczek.
– Trzeba go ogrzać – mówi zaczepnie takim tonem, że już nie mam wątpliwości. To się naprawdę dzieje, zajebiście. Mam takie szczęście do przygód, że aż sam nie wierzę.
Już chcę odpowiedzieć, szukam słów, szykuję łapę, przełykam ślinę, i nagle przypominam sobie Hulę. Jego klatę wysmarowaną moją spermą, jego absurdalnie intensywny orgazm, napięte ciało, podkrążone oczy i wilczy uśmiech pozbawiony śladu wesołości.
Bez słowa odwracam się i idę w stronę auta, Artur rusza za mną.
Wsiadamy, silnik zaskakuje, jedziemy dalej, ale gadka przez resztę drogi będzie niemrawa, bo Artur zagrał i przegrał i mu to nie leży. Ja za to zadaję sobie pytanie: co to kurwa było z tym myśleniem o Huli?

***

Parę lat temu odkryłem, że święta z rodziną mogą być znośne. Pakowanie prezentów, pomaganie w kuchni, wysłuchiwanie kłótni o nieuprane koszule i zaginione krawaty, latanie na spacer z psem rodziców co godzinę, zapierdalanie do sklepu w ostatniej chwili po brakujące ingrediencje do sałatki – to wszystko można przeżyć i nawet się specjalnie nie spinać.
Kluczem jest alkohol.
Wystarczy od trzynastej leniwie sączyć piwka. Łyk za każdy marudny komentarz matki, łyk za każde nowe przydzielone zadanie, dwa łyki za każdy spakowany prezent.
O siedemnastej, kiedy wychodzimy do reszty rodzinki na wigilijne pierdolety, mam już nieźle w czubie, ale nie zataczam się i mówię składnie. Rozwija mi się język i wszystkim się wydaje, że świetnie się bawię i że jest mi tu dobrze. Nawet sam w to trochę wierzę. Grunt, to nie przesadzić, bo najebanie się na rodzinnej kolacji to nie żarty.
Wieczorem, jak co roku, objedzony i opity, idę na pasterkę. To taka gra – starzy dobrze wiedzą, że lecę do kumpla najebać się w garażu i że prawdopodobnie wrócę na urwanym filmie. Akceptują to, jakby wiedzieli, że siedzenie tu z nimi to tortura i że człowiek musi choć raz dać porządnie w palnik, żeby to wszystko znieść.
Zmierzam do garażu, jest piekielnie zimno, oddech paruje, twarz szczypie, mróz przedostaje się pod ubrania i robi co może, żeby mnie zajebać. Klimat umiarkowany, jasne.
Na szczęście rozgrzewa mnie pewna myśl. Wiem, kto może czekać w garażu. Będzie, czy nie? Czeka mnie tak, jak ja czekałem przez te miesiące na niego? Czy on też walił przed snem myśląc o mnie? Wątpię, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. To ja tu jestem od zadowalania jego, to ja tu mogę sobie wzdychać i tęsknić. Hula pewnie ma to wszystko w dupie. Wygląda na takiego. Myśli o innych jak o sukach albo przedmiotach. Zajebiście.
Już z daleka widzę przesączające się pod drzwiami garażu światło. Każdy krok to kolejny maleńki wyrzut adrenaliny. Serce bije szybko, oddech się spłyca, czekam całym sobą. Niemal czuję Jego fizyczną bliskość, uchylam drzwi i….
– Ile można czekać? – kumpel wita mnie typowym dla siebie marudzeniem. Żłopie piwo z puszki i pochyla się nad plikiem zdrapek. To jego najnowsze hobby i w zasadzie to też się wkręciłem. Jest coś przyjemnego w odsłanianiu kolejnych pól, a każda mała wygrana to drobniutki kop endorfin.
Jest tylko jeden problem – kumpel jest sam. To chujowe rozczarowanie uzmysławia mi, jak bardzo liczyłem, że Hula tu będzie. Bardziej, niż chciałbym przed sobą przyznać.
– Siadaj, weź sobie piwo, tu masz swoją część – kumpel wskazuje kilka zdrapek i zajechany kuchenny zydelek. Nowy element wystroju garażu.
Posłusznie siadam i rozglądam się po kątach. Co jeszcze się zmieniło? Chyba nic. Chyba tylko ja.

Pół godziny później rozmowa o absolutnych pierdołach ma się w najlepsze. Wypiliśmy piwko, potem po dwa kieliszki pigwówki i popchnęliśmy to jeszcze jednym browarem. Od rana popijam, a mam słaby łeb więc w zupełności mi to wystarcza, żeby się po świątecznemu wyluzować. Od jakiegoś czasu kombinuję, jak spytać o to, co mnie teraz interesuje najbardziej. Nawet nie mogę przestać co chwila spoglądać w miejsce, w którym stał Hula, kiedy spuścił mi się na łapę.
– Ktoś jeszcze dzisiaj wpada? – robię eleganckie, dyskretne podejście.
– Hula? – mój kumpel nie sprawia wrażenia bystrzaka, ale może ja też nie jestem za mądry, skoro czyta mnie z taką łatwością.
– No na przykład – wzruszam ramionami, próżno udając że mi nie zależy. Nie podoba mi się, że on wie.
 – Wiesz, ruchaj się w dupę z kim chcesz, ale jego to unikaj.
Niby ciągle mi dojebuje, niby sobie dogryzamy, ale w głosie mojego kumpla brzmi autentyczna troska. Trochę to zabawne, trochę wkurwiające.
– Hula wydaje się spoko – bronię się.
Głębokie westchnięcie.
– Spoko? To ci powiem, jaki on jest „spoko”. W zeszłym tygodniu przylazł tu ze swoją dziewczyną i się tak napierdolił, że musieliśmy go holować do domu.
 Dziewczyną? Czy ja dobrze słyszałem?
– Każdy się czasem upije – odbijam piłeczkę. Czuję rosnącą w gardle gulę. Co go to, kurwa, obchodzi?
 – Zgoda, ale to nie jest takie picie. My tu sobie siedzimy i pijemy piwko, ale nie rozwalasz mi całego garażu i nie drzesz ryja.
Lampka ostrzegawcza. Znak, że faktycznie powinienem dać sobie spokój. Hula ma problemy, jest niestabilny, coś jest z nim nie tak. Przecież wiem od samego początku. Bije od niego niezdrowa aura, z oczu patrzy wkurw i smutek. A jak robi się za smutno, to Hula wali wódę. Jest skomplikowany, ale reaguje na życie w prosty sposób. Wiem, co to za typ. W swoich najlepszych momentach jest prawie znośny. W najgorszych rwie się jak wściekły pies. Wszystko to wiem, ale już za późno. Już tego zasmakowałem i chcę więcej. Dużo więcej. Może ze mną też coś jest nie tak, skoro chcę się pakować w takie gówno?
– Chuj z tym, i tak go nie ma – rzucam ugodowo i otwieram kolejne piwo.
Przerobiłem już cztery zdrapki i nie wygrałem ani złotówki.

***

Ulice są martwe i ciche. Ani jednego auta, tylko znowu wszędzie te tanie chińskie światełka w oknach i dym z kominów. Palą tu wszystkim, trują sami siebie i zasypiają niezdrowym snem smogu i świątecznego obżarstwa. Wracam do domu w miarę równym krokiem, nawet jeśli się zataczam, to tego nie rejestruję. Jest mi ciepło, myśli płyną gładko i spokojnie, osiągnąłem stan chwiejnej harmonii. Jeszcze nie zniszczony, ale już zdrowo najebany. W kieszeni mam buteleczkę lodowatego portera. Palę fajki i nawet już nie czuję dymu.
Gdzieś daleko piszczą opony, szczeka pies, potem ryk silnika. Dochodzi północ. Ktoś chce zdążyć do ostatniego nocnego na chwilę przed zamknięciem. Może nawet obsłuży go blondas, którego ja obsługiwałem w garażu mojego kumpla. Ah, jednak ciekawe mam to życie.
Ryk silnika się zbliża, auto zwalnia i dobija do mnie. Zatrzymuje się, więc i ja staję. Czuję się jak w filmie, bo co to niby ma być?
W kabinie ciemno, ale kierowca sięga w prawo i otwiera drzwi od mojej strony.
Miarowy, spokojny warkot silnika.
Znam to auto.
Nie wierzę.
Stoję i się gapię. Patrzę na spaliny majestatycznie płynące nad asfaltem za pojazdem, w ciemną kabinę, potem, sam nie wiem czemu, w niebo. Widać kilka gwiazd.
Drzwi otwierają się szerzej i z ciemności wyłania się ryj mojego ulubionego alfy. Hula!
– No kurwa, wsiadasz, czy mam ci wysłać zaproszenie?

Znowu robię za pasażera, ale teraz wszystko jest inne. W beemce pachnie fajami i piwem, i czymś jeszcze, ale trudno mi to zidentyfikować. Pachnie tu piątkowymi bibami, blantem, wciąganiem kresek na tylnym siedzeniu, zapierdalaniem sto dwadzieścia po terenie zabudowanym i seksem. Pachnie toksyczną męskością, niemyśleniem co będzie potem, ryzykiem i przygodą. Pachnie życiem, które chciałbym mieć, ale jestem na to za cienki i zawsze będę. Pachnie czymś, czego będę żałować.
– Ciebie kurwa namierzyć, typie – Hula uśmiecha się na pół sekundy, ale wcale nie wygląda na rozbawionego. Ma na sobie szarą bluzę, jeansy i czapkę z daszkiem. Na szyi mieni się złoty łańcuszek.
Jest kompletnym przeciwieństwem Artura. Bierze zakręty ostro, piłuje silnik i zamiast patrzeć przed siebie, odpala szlugi. Ulice są jego, zresztą nikt inny już o tej porze nie jeździ. Zastanawiam się, dokąd zmierzamy, choć to przecież wszystko jedno. Z nim mogę i na koniec świata.
Czuję się doskonale, otwieram piwo zapalniczką.
– Chcesz?
– Oooo, zajebiście – Hula wyrywa mi butelkę i bierze porządnego łyka – Kurrwa, jakie słodkie.
– Portery takie są – tłumaczę.
Bierze jeszcze jednego łyka i oddaje. Upijam trochę, świadom że na gwincie butelki została odrobina jego śliny. W chuj mnie jara, jest zajebisty, kompletnie innej bajki. Nie rozumiem, czemu w ogóle się mną zainteresował.
Nagle przypomina mi się coś bardzo istotnego.
– Masz dziewczynę?
Hula zaszczyca mnie spojrzeniem.
– Po chuj ci to wiedzieć?
Dobre pytanie. Przecież to i tak nic nie zmienia. Co najwyżej trochę mnie kręci.
– Z ciekawości pytam, czy masz i tylko z nią sypiasz, czy macie jakiś inny układ.
Hula śmieje się do swoich myśli. Przyspiesza, bo akurat wyjeżdżamy na główną ulicę, długą i prostą jak strzała. Silnik wyje jak potępiony.
– No ale co ty kurwa, chcesz mnie tu zbawiać? Jak jestem bi, to co z tego? To chyba normalne w naszych czasach. Mam laskę, ale w łóżku to są flaki z olejem. Tylko kolesie umieją się jebać.
Myślałem, że warknie i powie coś w stylu „nie jestem pedałem”. Dlatego nie wiem co teraz odpowiedzieć.
– Daj jeszcze łyka.
– Dokąd jedziemy?
Hula doi piwo do ostatniej kropelki i rzuca butelkę w nogi.
– Się kurwa zawsze dopytują, jebani – sarka pod nosem.
– Co?
– Gówno. Nie peniaj, będzie zajebiście.
Nachodzą mnie wątpliwości, choć wiem że to już ostatni raz. Zdrowy rozsądek próbuje stawić heroiczny opór, ale przegra. Wiem, że Hula jest podpity i może nawet nafurany, że wiezie mnie nie wiadomo gdzie i zrobi ze mną co będzie chciał. I zajebiście tego wszystkiego chcę. Chcę żałować.
Zresztą, mam dziwne poczucie bezpieczeństwa, jakbym przebywał w towarzystwie dobrego kumpla, który dopilnuje, żeby nic mi się nie stało. Pewnie tylko mi się wydaje, bo się najebałem, ale głęboko w to wszystko wierzę.
– Jak tam życie? – pyta. Nie jest dziś tak spięty. Jest w nim luz.
– Całkiem nieźle, tylko… – zastanawiam się, jak bardzo bezpośredni mogę być, ale chuj, coś w Huli każe mi mówić szczerze do bólu – Naprawdę czekałem na ten moment, aż się pojawisz.
Gapi się na mnie i na chudej mordzie wykwita uśmiech. Bingo. Połechtałem mu ego.
– Ten twój Maciuś to nawet dobry ziomek, ale tylko siedzi w tym swoim garażu i pije. A tu cały świat czeka.
– Jest w porządku – mówię bez sensu, czując że należy bronić kumpla.
Chwilę milczymy. Z naprzeciwka wymija nas radiowóz.
– Wiesz czego mi brakuje? – zagaja zadowolony Hula.
– Czego?
– Twojej ręki na moim kutasie
– Co?
– Co, co. To jakieś twoje ulubione słowo roku, czy jak? Kładź łapę i masuj.
Nie musi powtarzać. Moja lewa dłoń ląduje tam, gdzie trzeba. Jeansy są ciepłe i szorstkie. Na początku trochę się hamuję, ale po chwili już konkretnie ugniatam mu krok. Czuję twardego kutasa.
– Mocniej.
 Zadowalam go, ściskam, chciałbym już go wyjąć i poczuć przy mordzie, ale na razie jedziemy, mijamy kolejne osiedla, Hula ma w dupie czerwone światła i pruje ile chce. Mijamy parki, osiedla domków i blokowiska, a wszystkie te miejsca doskonale znam i pamiętam. Większość wiąże się z jakimś wspomnieniem z gimnazjum albo liceum. To nie są dobre wspomnienia i po raz sam nie wiem który cieszę się, że spierdoliłem z tego miasta.
Odzywa się jego telefon. Dzwonek ma domyślny, pewnie nigdy nie zmienił.
– No? – rzuca zły do słuchawki – Wolne mam. Dzisiaj odpada.
Słucha, przewraca oczami, a ja nie przestaję go macać po kutasie. Próbuję wsunąć rękę pod jeansy, ale w aucie to niełatwa sztuka. Głaskam za to twardy brzuch i wyczuwam mięśnie.
– Ja pierdolę… – syczy zrezygnowany – Dobra, za dziesięć minut, tam gdzie zawsze.
I po rozmowie. Rzuca komórkę na tylne siedzenie, wkurwiony robi ostry zakręt w prawo, a mnie wciska w drzwi.
Miało być dziesięć minut, ale parkujemy pod blokiem najwyżej po trzech. Hula instruuje mnie jak masować mu jeansy i zapala blanta, zapewne drastycznie zmniejszając nasze szanse na przeżycie tej jazdy. Mi nawet nie proponuje.
Tylne drzwi gwałtownie się otwierają i do auta gramoli się jakiś typ. Przestraszony, cofam łapę i odwracam się, żeby zobaczyć kto to. Oczywiście go nie znam, ale wygląda jakby właśnie wyszedł z imprezy. Pewnie tak było.
– Kasa – Hula nawet na niego nie patrzy. Opuszcza szybę od swojej strony i wyrzuca kiepa, przy okazji spluwając.
Koleś wyciąga dłoń z banknotem.
– Co ty kurwa? – Hula patrzy na niego zdegustowany.
– Tyle mam. Oddam ci następnym razem.
– Pięćset – rzuca Hula. Potem odwraca się do mnie – Kazałem ci przestać?
Zerkam na typa z tyłu, oczy ma rozbiegane, śmierdzi alkoholem, za to Hula wygląda jakby miał się na niego rzucić. Twarz mu stężała, zaciska szczęki. Moja ręka wraca na jego krok, nieśmiało masuję, spietrany i podjarany zwrotem akcji. Co tu się odpierdala?
– No kurwa, bądź człowiek – typ płaszczy się jak może.
Hula się zastanawia. Wygląda jakby rozbrajał w pamięci całki.
– Dobra. Ten jeden raz. Ale jak nie oddasz, to wiesz co będzie.
– Wiem – koleś wybucha entuzjazmem i błyskawicznie przechwytuje torebeczkę, która magicznie pojawiła się w ręku Huli – Dzięki Tomuś, lifesaver z ciebie.
– Spierdalaj.
Koleś znika tak szybko, jak się pojawił, a Hula patrzy mi prosto w oczy, jak to on.
– Piśniesz komuś choćby słowo, to zapierdolę.
– Nie pisnę.
– Daj komórę.
– Po co?
Krzywi się, nie lubi jak mu się zadaje pytania.
– Głodny jestem, zjem ją sobie. Dawaj.
Oddaję, dyktuję pin i patrzę, jak bruka moją prywatność.
– Wpisałem mój numer. Będziesz się odzywał zawsze, jak cię najdzie ochota – rzuca mi smartfona na kolana.
– Dziękuję – mówię całkowicie szczerze.
Hula odpala BMW i ruszamy dalej.

***

Hula mieszka na trzynastym piętrze w dzielnicy Kolce. Kiedyś wydawało mi się, że to najbogatszy rejon miasta, bo są tu najwyższe bloki. Potem przekonałem się, że jest odwrotnie. Mieszkają tu patusy żyjące z zasiłku i smutni chłopcy wiecznie szukający zaczepki. Jeszcze niedawno biegały bezpańskie psy, ale w końcu je wyłapali, a unijny hajs przydał się do położenia nowych chodników i wylania świeżego asfaltu. Wyglądałoby to prawie przyzwoicie, gdyby nie pomazane sprayem ściany i zaśmiecone trawniki. Place zabaw przywodzą na myśl Prypeć.
Palimy szlugi na balkonie, a pod sobą mamy całe miasto. W oddali migają czerwone punkciki świateł na kominach dawno upadłego zakładu włókienniczego. Ulice, choć podświetlone, zieją pustką. Za plecami słyszę rytmiczne rapsy, a obok żarzącą się bibułkę skręta w ustach Huli. Powietrze pachnie trawą. Przez cały czas macam go po kroku, tak jak lubi. Najwyraźniej to jego ulubiona zajawka. Nigdy nie ma dość tego dotykania. Mnie po takim czasie eksplodowałyby jaja.
– Ładne mieszkanie – mówię, tym razem nieszczerze, bo panuje tu bałagan, a meble i wystrój są byle jakie.
– Nie moje – wzrusza ramionami.
– A czyje?
– Za dużo pytań, za mało klękania.
Wyrzucam kiepa w czeluść blokowiska, wypuszczam dym i spełniam polecenie. Hula pali dalej, odwraca się do mnie i rozpina rozporek. Wyciąga sprzęt przez otwór. Pała pręży się i jest cała mokra, odbija światło żyrandola w salonie.
Uwielbiam ten moment kiedy moje usta witają się z kutasem. Biorę w usta samą główkę, mokrą i gorącą, słoną od śluzu. Zlizuję, a Hula syczy z zadowolenia. Poleruję grzyba językiem, ostro i szybko, domyślając się że jego kutas lubi intensywne doznania.
Hula niemal czule głaska mnie po policzku i podsuwa palca. Posłusznie biorę go w usta i zaczynam ssać. Zaraz dołącza drugi i trzeci palec. W końcu wylizuję całą dłoń, jak pies. Wysysam z palców smak tytoniu i potu. Gdy mu się to nudzi, wyciera dłoń o moją bluzę.
– Pokaż mi sztuczkę – mówi, patrząc z góry.
– To znaczy?
– Znikającego kutasa.
Zbieram ślinę i powoli połykam grzyba, a potem jadę dalej, biorę ile mogę, ale nie idzie mi najlepiej. Nigdy nie byłem w tym mistrzem.
– Kurwa, zęby. Uważaj śmieciu – dostaję liścia w twarz, a Hula sobie idzie. Zostawia mnie, klęczącego. Trochę przetrzeźwiałem, znowu jest mi zimno. Pewnie zapłacę za tę noc zapaleniem płuc.
Mój piękny łysy skurwol wraca z fantami. Poppers. No tak, to był ten niezidentyfikowany zapach unoszący się w aucie. W ogóle mnie nie dziwi, że ma przy sobie takie zabawki. No i przyniósł też swojego czarno-białego TNka. Nawet nie marzyłem, że dostanę go do zniuchania, nie wierzę własnemu szczęściu. Kurwa.
– Dzisiaj lecimy na grzecznie. Będzie lajtowo – zapewnia, odkręca i niucha słodko jebiącą truciznę, a potem podaje mi.
Nie jestem specjalnie w to wkręcony, ale popek zawsze mocno mnie klepie i pomaga obsłużyć większe kutasy. Wciągam w jedną dziurkę, potem w drugą i grzecznie oddaję buteleczkę. Z tyłu głowy zbiera się ciśnienie, usta same się otwierają, nagle w żyły wjeżdża płynne złoto, zajebisty Hula stoi nade mną, tak samo trzepnięty poppersem, jak ja.
– Dajesz.
Nie bawię się w podchody, tylko przywieram mordą do pały, chcę ją całą w sobie, natychmiast, po same jaja, zżeram ją, wpierdalam, nadziewam się i pcham w gardło, mrucząc. Hula dociska mnie do siebie i kutas wjeżdża, tracę oddech, jestem na niego nabity, zajebiście, kurwa, szkoda że nie da się głębiej, ale najważniejsze że zadowalam, że alfie jest dobrze, bo syczy i porusza biodrami, posuwa mnie w ciasne ścianki przełyku. Kurwa, najlepsze uczucie na świecie. W końcu próbuję się cofnąć, ale łapy mnie trzymają, dławię się jeszcze trochę, wstrząsa mną, żołądek się buntuje, już nie mogę, walczę, w końcu puszcza.
Gwałtownie odchylam się do tyłu, Hula łapie mnie za ryj i strzela liścia. Spluwa, rozsmarowuje to wszystko kutasem po mojej twarzy i znowu dostaję lepę. Bije mocno, ale nie za mocno, a ja jęczę, bo to takie zajebiste.
– Chcesz więcej?
– Tak, proszę.
Znowu dostaję po mordzie, zarzuca mnie w bok i muszę się podeprzeć ręką. Kaszlę, łapię oddech, Hula butem przewraca na plecy. Porcja jego śliny ląduje mi na bluzie.
Chwilę leżę, potrzebuję odrobiny wytchnienia. Hula bierze z parapetu piwo, łapie kilka łyków, a resztę  wylewa na mnie, zanim zdążę zareagować. Spodnie i bluzę mam mokre, w powietrzu unosi się zapach chmielu, kutasa i poppersa.
Stopa z przepoconym białym soxem ląduje mi na twarzy. Od razu chciwie się zaciągam, wali zajebiście, wysuwam język żeby poczuć też trochę smaku. Kurwa, jaka nagroda, jak zajebiście.
– Dobre, co?
– Taak – mruczę.
– Zdejmij go.
Uderza mnie stopą w twarz, gdy próbuję użyć rąk. Rozumiem lekcję, teraz próbuję zębami, ostrożnie, żeby go nie zadrapać. Idzie gładko, a przez cały czas czuję cudowny zapach samca.
Hula nie musi mówić, co dalej. Wysuwam język i chłonę słony smak, ssam palce, łaszę się i pomrukuję jak grzeczny pedał. Nie mogłoby być mi lepiej, znam swoje miejsce i on też je zna.
Ale nagle Hula zabiera moją nagrodę bez ostrzeżenia, czuję niemal fizyczny ból.
– Rozbieraj się.
– Jest zimno – protestuję.
Kopie mnie jakby od niechcenia. Trafia w żebra, kurwa, ała!. Na początku ból jest ostry, ale powoli gaśnie. Znowu mogę oddychać.
– Rozbieraj się.
Już się nie stawiam. Zdejmuję wszystko, mróz jest okrutny, ale dźwigam się na kolana i czekam na dalsze rozkazy. Hula króluje nade mną ze szlugiem w ustach i piwem w łapie. Uśmiecha się w ten szczególny sposób, który każdemu pedałowi na świecie postawiłby kutasa. Jego pała nadal wystaje ze spodni, wciąż twarda, ociekająca moją śliną.
– Zimno?
W jego pytaniu nie ma troski, tylko kolejny podstęp, jestem tego pewien, ale kiwam głową, bo tak, kurwa, zamarzam.
Hula znowu zaciąga się poppersem, niebezpiecznie długo, podaje mi i robię to samo. Mija kilka sekund i znowu jestem wystrzelony, już nie ma zimna ani oporów, jestem tylko ja, nagi kundel i mój pan.
– Pedała można ogrzać tylko w jeden sposób – tłumaczy i robi krok w moją stronę. Mam jego pałę na wysokości twarzy, wygląda pysznie.
Hula zaczyna szczać, najpierw tylko drobną strużką, ale zaraz przybiera na sile leci mi na klatę, brzuch i uda. Krople rozbryzgują się na mnie i tryskają w powietrze.
– Kurwa… – syczę, ale się nie cofam. Ostateczna forma upokorzenia, oszczanie przez alfę, oznaczenie własności. Ja pierdolę, jak ciepło i wspaniale. Zaciskam powieki, otwieram ryj. Lekko gorzkawe szczyny wypełniają mi usta, połykam odrobinę i masuję się po całym ciele, bo gorąca nagroda na tym mrozie jest niezwykle przyjemna.
– Kurwa – powtarzam się, nie mogę przestać jęczeć, obmywam się i jestem absolutnie wdzięczny, jest mi bosko, a strumień szczyn płynie i płynie, niech to się nie kończy.
Hula jednak w końcu przestaje. Ulżył sobie na mnie i podziwia swoje dzieło. Ściekają po mnie całe strugi, mam mokre włosy, twarz i ciało. Pode mną szybko stygnąca kałuża.
– Zajebiście – mówi – To co, pedale, chcesz sobie łyknąć spermy?
Kiwam głową, niezdolny wypowiedzieć choćby słowo.
Hula łapie mnie za włosy i pakuje kutasa. Wpycha się na siłę, pakuje szybko i głęboko, szarpie mnie i nie puszcza. Gdy na chwilę przestaje, to tylko po to żeby napluć mi na twarz i strzelić liścia. Potem znowu rucha mnie w ryj, wyjmuje, znowu spluwa. Mam mordę całą w ślinie i łzach, ledwo dyszę, ale on znowu wpycha się w gardło. Nagle podsuwa mi TNka, jeszcze ciepłego w środku, przepięknie walącego. W mordzie mam kutasa, a nos w adolu. Teraz jebanie to czysta ekstaza, chyba zaraz się zleję, nie wytrzymam długo tego boskiego traktowania. Wdycham i pojękuję.
– Dorżnę cię, pedale – obiecuje Hula, dorzuca adola i łapie mnie oburącz za głowę. Pakuje się szybko i ostro, bezlitośnie, w chuju ma że próbuję stawiać opór. Nie mam żadnego wyjścia, muszę szeroko otwierać usta i zadowalać. Płaczę i się krztuszę, ale to się dla niego nie liczy.
Hula sapie coraz głośniej, wiem że jest blisko, błagam w myślach, żeby już skończył, potrzebuję tlenu, chcę uciec, już nie mogę, ale on rżnie i rżnie, dopycha, maltretuje mi gardło i warczy. Opluwa mnie i wjeżdża ostatni raz, ostro po jaja, przyciska mnie do siebie z całej siły, boli, w kurwę boli, ale nie umiem się bronić. Całe ciało Huli się spina, drga w rytm wystrzeliwanych ładunków. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, cała ta sperma płynie mi prosto w żołądek, rzuca mną, walczę jak mogę, ale Hula za chuja mnie nie puści, dopóki nie przeleje we mnie całej zawartości jaja.
– Żryj, kurwa – warczy i dalej się trzęsie jak pojebany.
W końcu mnie puszcza, odrzuca od siebie jak coś zużytego, niepotrzebnego. Ląduję na plecach, leżę, łapię oddechy, połykam zalegającą głęboko w gardle spermę. Dużo czasu mija, zanim zacznę oddychać w miarę normalnie i serce choć trochę się uspokoi.
Powoli dociera do mnie, że zamarzam. Przeraźliwe zimno szczypie w całe ciało, ale jestem tak wykończony, że chyba nie dam rady wstać. Hula mnie zniszczył.
Mija jeszcze trochę czasu i w końcu unoszę głowę.
Dalej tam stoi. Pali fajkę i patrzy na mnie bez cienia uśmiechu.
– Idź się umyj. Odwiozę cię.

Podobało się? Zostaw komentarz, zmotywujesz mnie do pisania.

4 thoughts on “Historie z małego miasta – cz. 4

  1. Twoje historie są wspaniałe, chciałbym służyć Huli całym sobą tak jak służy mu twój bohater.
    Pisz więcej i jak najszybciej błagam

  2. Bogowie! Boskie opowiadanie, zaskoczyłeś mnie (na plus) rozwojem akcji! Mega dobrze się to czyta i pięknie pokazane jest jak rozwija się “zależność” od Huli i jak idzie tresurka 🙂 Błagam nie przestawaj i pisz kolejną część.

  3. Coraz bardziej wciągają mnie historie z małego miasta. Hula nie śpieszy się w owijaniu Rafałka wokół swojego palca i jednocześnie nas, czytelników. Mimo, że wszyscy pragniemy, aby opowieść dotarła do momentu, gdy zalewa słodką dziurę wrocławskiego ‘słoika’.
    Autor i Hula wiedzą, jak zbudować napięcie w szortach ????
    P.S. Popieram poprzednika – może jakiś spin-off z historią rudzielca w trasie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *