Historie z małego miasta – cz. 5

To nie była zwykła burza.
Kilkadziesiąt par oczu trwożnie spogląda przez okna pociągu. Patrzymy i nie wierzymy. Jasne, dostaliśmy alerty SMS, ale one przychodzą co chwila przez cały sezon letni. A my, pasażerowie pociągu relacji Wrocław – Białystok, siedzimy w pierwszym rzędzie na przedstawieniu końca świata.
Niebo jest apokaliptyczne. Chmury gęste i szybkie jak drapieżniki. Pioruny rażą oczy i rzucają ostre cienie w całym wagonie. Jednak najgorsze są grzmoty. Tak silne, że zagłuszają pracę pociągu. Mam wrażenie, że cały ten pojazd to tylko tekturowa atrapa, drżąca pod naporem wichury i fal akustycznych, że zaraz to wszystko się rozpadnie. Grzmoty przeżerają się przez grube szyby.
Boję się, ale nie tą racjonalną częścią rozumu, która na co dzień generuje stres z powodu pracy, podatków, polityki i braku planów na piątkowy wieczór. Nie. Boję się ja – ssak, boi się też gadzia sekcja mojego mózgu. Z pokorą, zachwytem i przerażeniem moi małpi przodkowie oglądają spektakularne zjawisko za pośrednictwem moich oczu.
Wszyscy w wagonie patrzymy, nie możemy odwrócić wzroku, nie możemy przestać. Słyszymy z tyłu głowy ten sam szept: patrz, bo to może by ostatnie, co dane ci będzie ujrzeć.


***

Grzmoty straciły na sile, emocje ostygły. Pociąg sunie po torach z wyraźną ulgą. Znowu irytuje mnie ryczący bachor, zapach kotleta, którego wpierdala facet na fotelu obok, niedziałające gniazdko pod siedzeniem. No, ale przynajmniej już się nie boję, że zginę.
Co nie znaczy, że jest kolorowo. Za szybą dalej napierdala deszcz, a po kraju grasują burze. Przemieszczenie się bez auta z dworca w mojej rodzinnej dziurze to będzie masakra. Nie ma autobusów. Nie ma taksówek.
Telefon mówi mi, że minęła 21. Za oknem noc, w żołądku ssąca pustka. Powinienem zabierać w podróż jakieś kanapki, batona, cokolwiek. Powinienem lepiej planować podróż. Powinienem kupić auto. Powinienem to, powinienem tamto. Powinienem był spotkać się jeszcze z tym chłopakiem z Wrocławia. Spędziliśmy miły wieczór w kinie, restauracji, na spacerze po starówce, a potem całowaliśmy się w parku pod starym dębem. Rozpiął mi jeansy i złapał za kutasa, ja poszedłem w jego ślady. Waliliśmy sobie nawzajem nie odrywając od siebie ust, stękaliśmy i spuściliśmy się sobie na dłonie – najpierw on, potem ja. Patrząc mu w oczy, uniosłem rękę i przesunąłem językiem od przegubu po czubki palców, zlizałem wszystko. On się skrzywił. Wtedy już wiedziałem, że nic z tego nie będzie.
Ale był miły i zabawny. Powinienem był się zgodzić, gdy potem zaproponował drugą randkę. Może wniósłby mi w życie trochę normalności, może by ostudził te moje kurwa nieokiełznane potrzeby robienia absolutnie głupich rzeczy i podejmowania najgorszych decyzji.
Bo przecież jadę do swojej rodzinnej dziury w jednym i tylko jednym celu. Chuj mnie obchodzą rodzina i kumple. Obojętne są mi obiadki, kolacje, rozmowy, spacery, ploteczki o sąsiadkach. Jadę tam do Niego. To już nie jest zabawa ani tajemnica. To jest potrzeba. Myśl, że On prawdopodobnie nadal ma mnie w dupie i uważa za zabawkę, nie studzi mnie, tylko grzeje. Nie potrzebuję coś dla kogoś znaczyć i nie szukam bliskości, przez większość czasu dobrze mi samemu. Nie potrzebuję też namiętnego i czułego seksu, bo to mogę znaleźć na apce. Potrzebuję czegoś zupełnie innego i Hula doskonale wie, czego. Mam ogromną nadzieję, że zechce mi to dać.

***

Gdy pociąg z piskiem hamuje na stacji, nadal leje deszcz, a gdzieś na horyzoncie napierdala stroboskop. Wysypujemy się z wagonu i lecimy na łeb na szyję, byle schować się pod wiatą budynku dworca. Leje tak bardzo, że to kilkanaście metrów wystarczy, by nie zostawić na nas suchej nitki. Na szczęście mam całkiem niezłą kurtkę przeciwdeszczową. Szorty mi nie zamokły, buty też suche w środku.
Łapię głębszy oddech i gapię się przed siebie, potem w górę. Majowy deszczyk aspiruje do miana biblijnego potopu. Media alarmują o podwyższonych poziomach i podtopieniach. No, ale za to jest dosyć ciepło.
W budynku dworca chujnia i pustka. Kasy zamknięte, toaleta tak obskurwiała, że prędzej się zrzygam, niż podejdę bliżej niż na pięć metrów. Jestem tu sam, bo wszyscy już zdążyli rozejść się do swoich samochodów. Zastanawiam się, czy ktoś mnie opierdoli, jeśli sobie tu zapalę. Sięgam po paczkę, klepię się po kieszeniach w poszukiwaniu ognia, ale wtedy odzywa się telefon. Dźwięk wiadomości.
Chowam szluga z powrotem do paczki i wychodzę przed dworzec, wracam do krainy mroku i podtopień.
Auto czeka tuż przed wejściem, silnik pracuje, z rury ulatuje dym. Deszcz bębni o karoserię, choć raz beemka nie jest upierdolona jak nieszczęście.
Stoję. Jeszcze nie chcę wsiadać, chcę się ponapawać chwilą. Czuję w sobie jakieś ciepło. Przyjechał po mnie, tak jak się ugadaliśmy. Nagiął swój czas i plany pod moją osobę. Może tylko po to, żeby sobie ulżyć, żeby mnie wykorzystać, ale i tak, to wokół mnie orbituje teraz Jego uwaga. Zajebiste uczucie.
Klakson wyrywa mnie z zamyślenia, koniec napawania się. Podbiegam, ale drzwi są zamknięte. Szarpię raz i drugi, bezskutecznie. Przestaję i rozkładam ręce. Wiem, że On patrzy z wnętrza ciemnej kabiny. W końcu nachyla się bez pośpiechu, zamek stuka w deszczu i tym razem drzwi się poddają, a ja wsuwam się do środka.
Kilka szybkich oddechów, rzucam plecak na tylne siedzenie, zatrzaskuję drzwi i zerkam w lewo.
Hula jest zajebisty jak zawsze. Nie patrzy na mnie. Ruszamy bez słowa.

 Dziesięć minut później zajeżdżamy na stację benzynową, Hula deleguje mnie po browary, a gdy wracam, siedzi w fotelu pasażera. Prowadzisz, mówi, tylko uważaj bo dwójka chujowo wchodzi.
Siadam za kółkiem, pierwszy raz od dobrych kilku lat, ale ręce i nogi pamiętają. Beemka ma niezły zryw. Prowadzi się lepiej, niż wygląda, pięknie mruczy po dociśnięciu gazu i jest zwrotna jak gazela. Na razie jestem spięty, bo prowadzę, bo On siedzi obok i się na mnie gapi, bo milczymy, bo czuję zapach piwa i sam bym się napił. Hula zapal fajkę i zaczyna grzebać przy radiu. Podłącza do niego telefon i puszcza muzę. Głośniki grają chujowo, zażynają połowę dźwięków, ale i tak jest bardziej swojsko niż w ciszy. Znam ten kawałek, ale nie pamiętam skąd.
– Jak tam w wielkim świecie?
– Wrocław nie jest taki wielki – odpowiadam i czuję się idiotycznie, jak panisko odwiedzające prowincję.
– Myślałem, że w Krakowie mieszkasz – Hula wzrusza ramionami i zeruje piwo, żeby natychmiast otworzyć następne.
Nie wiem, czy żartuje, czy naprawdę nie pamięta, ale lubię kiedy powoduje we mnie te małe ukłucia. Celuje prosto w ego.
– Polubiłem cię – mówię.
– Logiczne – stwierdza, ale nie wyjaśnia co w tym jest logicznego.
– Jedziemy do ciebie? – pytam, bo uświadamiam sobie, że od dobrych kilku minut krążymy bez sensu i bez celu.
– No.
Biorę najbliższy zakręt w prawo i obliczam trasę w głowie. To za małe miasto, żeby używać nawigacji, to byłby obciach. Z drugiej strony, nigdy tu nie jeździłem.
– Kurwa – marudzi Hula – Najgorsze w bronksach, że chce się tyle szczać.
– Mogę zajechać na stację, albo gdzieś się zatrzymam.
– Jedziemy do mnie – zarządza.
No więc jadę. Deszcz wciąż nawala, ale chyba trochę zelżał. Wycieraczki trą o szyby z niemiłosiernym piskiem, ulice zmieniły się w potoki, studzienki ledwie wyrabiają, ale nie jest tak źle. Cywilizacja przetrwa.
Paktofonika, przypomina mi się nagle z dupy, to był ich kawałek. A teraz leci jakiś generyczny polski rap.
Ulice są prawie puste, ale i tak staję grzecznie na światłach. Z prawej dobiega mnie chlupoczący dźwięk. Hula w ogromnym skupieniu gapi się na puszkę po piwie, a z czarnego dresu wystaje mu półtwardy kutas. Szcza do tej puszki. Nie mogę przestać się gapić, choć kątem oka widzę, że mam zielone. Nie ruszam, dopóki Hula nie kończy. Potem potrząsa puszką i wyciąga w moją stronę.
– Chcesz? – pyta takim tonem, jakbym to było piwo, a nie szczyny.
Nie chcę. Ruszam z dwójki. Za kilka minut będziemy pod wieżowcem Huli.
– Opowiem ci coś zajebistego – wyłącza muzykę i odsuwa fotel do tyłu żeby rozprostować nogi. Wyciąga szluga i zapala. Dopiero jak się zaciągnie, mówi dalej:
– Jest sobie pedał z Warszawy. No i ten pedał lubi cweli – zaczyna swoją opowieść z grubej rury. Jego głos jest przyjemny, coś w sobie ma. Płynie w powietrzu jak leniwa rzeka, ale takie rzeki po deszczu potrafią rozpierdolić wszystko na swojej drodze.
– I ten pedał wymyślił sobie, że naszcza drugiemu do ryja. I każe mu to połykać. Potem leje więcej i znowu połyk. I tak do skutku, aż zbiornik ma pusty.
Zerkam na Hulę, ale on tylko leniwie gapi się przed siebie. Wczuł się w opowieść, popija browara i pali. Mi za to zaczyna stawać.
– I jak jest po wszystkim, mówi do swojego cwela, nazwijmy go pedałem numer 2, że teraz ma misję życia. Ma zapierdalać na miasto, znaleźć następnego pedała i zrobić z nim dokładnie to samo. Czaisz?
– Ma łazić po mieście i spijać wszystkie szczyny? – podsumowuję, ale nie bardzo widzę sens tej historii.
– Chuja czaisz. Nie. Pedał numer 2 ma znaleźć pedała numer 3 i naszczać mu do ryja, ale dopóki tego nie zrobi, nie wolno mu szczać w ogóle. A potem ma kazać pedałowi numer 3 znaleźć pedała numer 4. I tak dalej, w nieskończoność. Chodzi o to, żeby była ciągłość, żeby szczyny od tego pierwszego przechodziły dalej i dalej.
Kiedy dociera do mnie sens tego, co mówi Hula, o mało nie zjeżdżam z drogi.
– Kurwa – udaje mi się powiedzieć – Trochę jak sztafeta.
– Ponoć to trwa już pół roku – mówi Hula – Chcieli zrobić z tego zamknięty obieg, ale ciągle dołączają nowi chętni. Jebana Warszawa – rzuca na koniec z uznaniem.
– To jest tak pojebane, że aż piękne – przyznaję, a w kroku mam twardo i mokro.
– Kurwa – Hula najwyraźniej się ze mną zgadza – To teraz ci powiem…
Nie kończy, bo dzwoni jego telefon. Szuka w kieszeniach, ale w końcu znajduje go pod siedzeniem. Zerka na wyświetlacz i siarczyście przeklina. Odbiera. Czyżby kolejny klient?
– Co jest? – mówi jakimś nietypowym, ugodowym tonem. Takiego jeszcze u Huli nie słyszałem.
– Zajęty jestem… No nie mogę, no…. Co?… A nie możesz sobie kupić nowych? Ja pierdolę, weź…
Hula się spina. Zagląda do schowka i chyba coś tam znajduje, bo spina się jeszcze bardziej. Zaczyna być podkurwiony, ale nie rozłącza się, tylko negocjuje. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że był dziś wyjątkowo wyluzowany, niemal przyjazny. Ale już nie jest.
– Kurwa! – drze się i rzuca telefon za siebie – Kurwa jebana!
Wolę nic nie mówić. Zastanawiam się też, czy chcę się znaleźć w mieszkaniu sam na sam z wkurwionym Hulą.
– Wiesz gdzie jest Źródło?
– Źródło czego? – dziwię się.
– Taki sklep, no kurwa, jesteś bezużyteczny. Zatrzymaj.
– Tu, na przystanku?
– Zatrzymaj kurwa!
Zjeżdżam, a Hula każe mi się przesiąść. Trafiam na fotel pasażera, on siada za kółkiem. Rusza ostro, z piskiem, odpala muzykę i chuj go obchodzi, że głośniki rzężą jak potępione. Coś do siebie gada pod nosem, ale nie mam szans usłyszeć. Zapalam fajkę, on też. Wspólnie wypełniamy kabinę niebieskim dymem. Nie liczyłem, ale chyba obalił cztery mocne browary, a teraz zapierdala momentami grubo ponad setkę, nakręcony nutą i wkurwem. Zakręty bierze ostro, rozchlapując kałuże na wszystkie strony. Ciekawe, czy przed fotelem pasażera jest poduszka powietrzna.
Hamujemy równie gwałtownie, jak ruszaliśmy. Hula wyłącza muzykę. Robi się cicho, słychać tylko nasze oddechy i bębnienie deszczu o szybę.
– Daj mi słuchawki ze schowka – mówi lodowatym tonem.
Otwieram i znajduję jakieś słuchawki. Są różowe i wyglądają na drogie. Oddaję mu je.
– Zaraz wracam.
Potem następuje prawdziwe przedstawienie, a ja czuję się jak w teatrze. Sięgam piwo z tylnego siedzenia i popijam, obserwując rozwój zdarzeń.
Hula podbiega pod blok i chowa się pod zadaszeniem klatki. Dzwoni, pali szluga i pluje sobie pod nogi. Na korytarzu zapala się światło, drzwi się otwierają i ktoś wychodzi. Jakaś dziewczyna.
Nie widzę szczegółów i nie wiem o czym mówią. Hula podaje jej słuchawki, a potem idą w ślinę. Przypiera ją do ściany, trzyma za włosy i wbija w nią język. Liże ją ostro i po męsku. Ona go odpycha. Zaczyna krzyczeć, ale nie ze strachu, po prostu robi mu najzwyklejszą w świecie burę. Hula ciska kiepem o beton, spluwa i nerwowo potrząsa głową. Gestykulują, wydzierają się na siebie, Hula uderza pięścią w blaszane drzwi tak mocno, że nawet w aucie słyszę huk. Odszczekuje jej coś i idzie w stronę auta, teraz już w dupie ma deszcz.
Wsiada i trzaska drzwiami na pełnym wkurwie. Dyszy, gapi się przed siebie i nic nie mówi. Z knykci prawej dłoni leci mu krew.
Ja obserwuję to wszystko z lękiem i w pełnym szoku, bo dzieje się coś, co nie powinno się dziać. Kiedy patrzę na wkurwionego Hulę, kutas staje mi na maksa. To jakby saper dostawał wzwodu na widok bomby, której nie ma szans rozbroić. Co jest nie tak ze mną, z Hulą, z tamtą laską? Czy zawsze kiedy wsiądę do tego auta, musi się coś dziać?
Czuję, że trzeba coś powiedzieć, spróbować go uspokoić, bo prowadząc w tym stanie rozjebie nas na drzewie albo celowo wjedzie w mur.
– Zerwaliście? – mówię i robi mi się słabo przez moją własną głupotę. Kurwa, naprawdę nie mogłem wymyślić nic lepszego? Wszystko byłoby lepsze.
Hula parska nerwowym śmiechem i zaszczyca mnie spojrzeniem.
– Co to dla ciebie za różnica, pedale?
Jak zwykle przy Nim, nie wiem co odpowiedzieć. Ale mój stojący kutas wie i zaczyna się bawić w suflera, przejmuje kontrolę nad moimi słowami.
– Dobrze się liże ta twoja? – pytam z nadzieją, że nie dostanę po mordzie.
– Zajebiście się liże – przyznaje Hula, dalej ciężko dysząc z nerwów.
Patrzę i nie wierzę, że jest tak szatańsko podniecający. Nie rozumiem, jak to jest w ogóle możliwe.
– Lepiej niż faceci?
– Z typami rzadko idę w ślinę – odburkuje. Głos ma trochę spokojniejszy, ale oczy nadal złe i ciemne. Gapi się na mnie jakby był zdziwiony, że w ogóle mam czelność cokolwiek mówić.
– Jak rzadko? – pozwalamy temu pytaniu na chwilę zawisnąć w powietrzu.
Gapimy się na siebie. Hula ma kamienną twarz, nie da się z niej nic wyczytać. Ale ja już wiem co będzie, bo przeżywałem podobne chwile wiele razy.
Nachyla się i łapie mnie za kołnierz bluzy, przyciąga do siebie. Idziemy w ślinę ostro i gwałtownie. Hula smakuje oszałamiająco, mieszanką szlugów, piwa i samca. Ostro napiera językiem, pakuje go we mnie jakby chciał mnie nim zdominować, liże się ze mną jak z laską, jak z suką, jak z kimś słabszym i podległym. Kładzie mi łapę na karku i ściska, mocno i boleśnie, przytłacza mnie, bierze co jego. Kurwa, jak dobrze. Mruczę i pojękuję, wpuszczam go w siebie i cały drżę, dosłownie mnie nosi.
Kiedy w końcu się od siebie odklejamy, ryj Huli jest już inny. Usta lekko rozchylone, oczy płoną, mięśnie napięte. Jest cały nabuzowany hormonami, najpierw po kłótni, teraz jeszcze po wymianie śliny. Sięgam do jego ortalionów, od razu wyciągam twardego, mokrego kutasa i zaczynam mu walić. Łapa jeździ szybko z góry na dół w akompaniamencie wilgotnych odgłosów, Hula oddycha szybko, opiera głowę i gapi się na mnie. Jest mu zajebiście, ale chcę mu dać jeszcze więcej. Zaciskam łapę mocno, bardzo mocno, i dalej mu walę. Jeżdżę od grzyba w dół, aż po jaja. Hula zaciska zęby, warczy, jest na granicy rozkoszy i tortury, wkurwia się, rzuca, ale pozwala mi to robić. Syczy kolejne bluzgi i gapi mi się w oczy, nie wie co ze sobą zrobić.
– Kurwa, dobrze, co? – szepczę, dalej ostro pracując łapą – Potrzebujesz się zlać, co?
– Tak – syczy i otwiera usta szeroko, bo ściskam jego pałę jeszcze mocniej – Kurrrrwa, tak.
– Zdoję cię – szepczę i się dziwię, bo nigdy tak nie mówiłem, ale słowa same wskakują na miejsce – Twój pedał ci zdoi jaja do sucha.
Hula cały się spina, głośno oddycha, odsłania zęby, chciałby mi przyjebać bo go boli, ale jest mu też dobrze. Pozwala mi kontynuować, bo nie ma wyjścia. Wilk w potrzasku.
Mój kutas, choć nietknięty, zaślinił już całe bokserki. Mam mokre uda i jaja. Jestem niemożliwie nakręcony, mógłbym dojść samą siłą woli. W tak pojebanym stanie przychodzą do głowy najlepsze pomysły i dokładnie taki mi przychodzi. Nie przestając walić Huli, zerkam w prawo. W kieszeni drzwi nadal tkwi tamta puszka. Sięgam po nią, jest ciężka i ciepła. Powoli przysuwam ją do ust i gapię się Huli w oczy. On tylko unosi brew i szerzej otwiera usta.
– Dawaj – ponagla.
 Przechylam i wypełniam usta ciepłymi szczynami. Rozlewają się na podniebieniu, wypełniają mnie. W smaku są słonawe i lekko kwaśne, ale dla mnie to najlepszy napój na świecie. Głośno przełykam.
– Kurwa – mówi tylko tyle.
Biorę jeszcze jednego łyka i odstawiam puszkę. Pakuję sobie łapę w gacie i zaczynam ostrożnie walić. Teraz obie ręce mam zajęte, obu nas zadowalam. Z ustami pełnymi szczyn nachylam się w stronę Huli. On nachyla się w moją i znowu zaczynamy się lizać, a kwaśny płyn miesza się w naszych ustach ze śliną. Jęczę jak popierdolony, Hula pcha we mnie język i sapie, cieknie nam po brodach ale nie przestajemy. Moja łapa napierdala po kutasie Huli na pełnej mocy, sam jestem już tak blisko, że nie ma odwrotu, musi się stać. Hula liże mnie brutalnie, gryzie mi wargi, warczy, jest tak blisko, że ściskam jego pałę z całej siły i to wystarcza. Wybucha spermą, napierdala mi na rękę, na swój dres, na tapicerkę, na kurwa wszystko, a ja zalewam sobie całe gacie. Trzęsiemy się jak pojebani i dalej pracujemy językami, Hula warczy jak to on, ma zajebiście intensywny orgazm, łapie mnie za łeb i szarpie za włosy, a w końcu odrzuca od siebie. Opiera się o fotel i dyszy, jakby przebiegł kilometr.
Kiedy w końcu na mnie spogląda, unoszę dłoń którą doprowadziłem do jego pięknego spustu i oblizuję od przegubu aż po czubki palców. Wpierdalam spermę gapiąc mu się w oczy.
– Kurwa – mówi cicho, z lekkim uśmiechem pełnym ulgi – Zajebiście.
Niebo wokół nas rozświetla piorun, a zaraz po nim po świecie przetacza się wściekły grzmot.


Podobało się? Zostaw komentarz, zmotywujesz mnie do pisania.

5 thoughts on “Historie z małego miasta – cz. 5

  1. Super… moje jedyne ale: Czemu tylko tyle, gdzie jest więcej? xD
    Czekam z niecierpliwością na kolejną część.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *