Kolaps

Rok 2022 nie był specjalnie lepszy, ani gorszy niż poprzedni. Zresztą, jakie kryteria tu zastosować?
Rok to nie występ w talent show ani potrawa w drogiej knajpie. Rok to przebycie pełnego okrążenia po elipsie wokół trwającej kilka miliardów lat eksplozji nuklearnej zwanej ładnie słońcem. Rok to 31,5 miliona sekund, a sekunda to nieco ponad 9 miliardów okresów promieniowania atomu cezu. Gdzieś w tym wszystkim mieszczą się noworoczne postanowienia, urodziny, śluby, chrzciny, choroby, rocznice, jebanie i rozstania. Gdzieś w tym mieści się życie.
To był przeciętny rok. Nie dokonałem niczego spektakularnego prócz przeprowadzenia się do Warszawy i kupienia mieszkania. Wiem, że dla większości ludzi przeprowadzka i własna chata ledwo po trzydziestce to ogromna sprawa, ale ja nie jestem jak większość ludzi.
Te myśli, którym szczęśliwie udaje się zbiec przed hekatombą depresji i nawracających epizodów innych świństw, są w większości tłumione lekami.
A to, co przedostaje się dalej nie ma już większego wpływu na moje reakcje. Nie, żebym nie próbował wcześniej słynnych metod Wschodu. Kontaktowanie się ze sobą, medytacja, zabawy w jogę i zen. Nic to nie dało więc przerzuciłem się na terapię i łykanie piguł wszelkich kolorów i rozmiarów, cokolwiek powie pan psychiatra. Piguły działają, ale ciężko powiedzieć, czy jest po nich lepiej, czy gorzej. Piguły tłumią uczucia, które mogłyby mi podpowiedzieć czy lubię je brać. Na swój sposób jest to piękne.
Wracam Puławską do swojej nowej nory. Mieszkanie jest świeżo wyremontowane i wciąż pachnie farbą, ale jest dla mnie norą tak samo jak dla gryzonia otoczonego przez wilki. Choć gdybym miał być innym zwierzęciem, określiłbym się jako kot. Taki, co nauczył się żyć bez człowieka.
Pod blokiem znowu kręci się pies. Wychudzony, skundlony wilczur pojawia się co jakiś czas i udaje, że intensywnie wącha zmarzniętą ziemię, ale wiem że tak naprawdę mnie obserwuje. Wyczuwa, że coś jest ze mną nie tak. Psy wiedzą takie rzeczy. Pewnie wydzielam podejrzane zapachy, może parują ze mnie leki? Jak zwykle, pies zachowuje bezpieczny dystans kilku metrów, a gdy docieram do drzwi klatki, rzuca mi krótkie bezpośrednie spojrzenie i znika w krzakach.
Budynek jest stary, doskonale pamięta komunę, ale ma swój klimat i jest czysto. Przetrwała nawet tablica ogłoszeń. Piętnaście pięter i pięć mieszkań na każdym. Nie znam nikogo.
W drodze do windy mijam starszą kobietę, która nie odpowiada na przywitanie. Może jest przygłucha, może nie lubi nowych twarzy, a może jestem jak Bruce Willis w Szóstym zmyśle.
W połowie drogi na dwunaste przypominam sobie, że mam pustą lodówkę. Wciskam przycisk i stalowa klatka posłusznie zawraca na dół. Wydaje przy tym niepokojące dźwięki i przychodzi mi do głowy, żeby sprawdzić ilu ludzi rocznie ginie w windach. Nie sprawdzę, bo nie ma tu zasięgu w telefonie, a zanim zjadę na parter, zapomnę.

Jest zimno i mocno wieje. Powietrze pachnie świętami i smogiem. Wracam pod blok, ściskając w ręku zupkę instant i piwo bezalkoholowe. Ruchy mam powolne. W żyłach płynie zimny szlam.
Pod ścianą bloku od strony Puławskiej przygarbiona postać. Opiera się, patrzy pod nogi. No jasne, to przecież Hatori.  Przechodząc, nie spuszczam z niego oczu. Ma na sobie sztruksowe bojówki i za długą kurtkę. W tym workowatym ubraniu wygląda jak menel, a nie student z wymiany. No, ale w końcu rzyga więc jest w nim trochę z obydwu światów. Zresztą on często tam rzyga. Nie wiem, czy szkodzi mu alkohol, czy polskie żarcie. Nie wiem nawet, czy jest faktycznie Japończykiem. Równie dobrze mógłby się wychować w tym bloku i operować lepszą polszczyzną niż ja, ale ma azjatycką urodę i jak dotąd nie słyszałem, żeby cokolwiek powiedział. Nie wiem też, jak ma na imię, ale jedyne japońskie jakie znam pochodzi z Kill Billa więc w myślach nazwałem go Hatorim Hanzo. Wiem, że to nieładnie, ale lubię jak jest nieładnie.
Zalana wrzątkiem zupa jest ohydna, ale ma sporo ulepszaczy smaku. Potrzebuję smaku w życiu, bo wszystko inne zostało z niego wypłukane. Wypijam piwo oglądając dokument o kosmosie.
Potem długo nie mogę zasnąć. Spaceruję więc po mieszkaniu. Mam tu spory jasny salon, sypialnię, kuchnię i osobno łazienkę i toaletę. W łazience, pod małym okienkiem, stoi wanna.
Nie wiem co ze sobą zrobić. Nie ma na czym zawiesić oka, bo ściany są białe, biała jest też kanapa w salonie i moje łóżko w sypialni. Białe są szafy wbudowane w ścianę w przedpokoju. Lubię biały, to kolor czystego światła gwiazd, choć nie wszystkich. Ponoć te najgorętsze świecą na niebiesko.
Więcej mebli nie ma, za to jest ładny odnowiony parkiet z klepki.
Chyba nie wygląda to na miejsce, w którym ktoś mieszka.
Wracam do łóżka.
Patrzę w sufit, w pokoju jest za jasno. Warszawa jest za jasna. Jutro kupię jakieś rolety.

Nie mogę oderwać od niego oczu. Chłopak jest ubrany po zimowemu, ledwo widać twarz spod czapki i szalika, a gruba kurtka kompletnie maskuje ciało, ale wiem, że jest zajebisty. To się czuje. Może ta zajebistość tkwi w jego ruchach, może w sposobie w jaki wyjmuje z kieszeni telefon, nie wiem. Ale nie mogę przestać patrzeć. Wsiadł kilka przystanków temu i razem pokonujemy ciemne miasto w autobusie linii 180. Nie widzi mnie w tłumie. Czuję się trochę jak creep, ale chcę, żeby na mnie spojrzał. Jestem absolutnie przekonany, że byśmy się dogadali. Chcę go gdzieś zabrać na kieliszek wina, zapalić razem szluga marznąc pod lokalem. A dalej? Dalej nic. Pewne funkcje mam wyłączone i gdybym go teraz miał pod sobą w łóżku, nagiego, nawet nie wiedziałbym co z tym zrobić. I na świecie, i we mnie, panuje zima.


Na kasie wchodzi prawie dwukrotnie wyższa cena niż ta podana na półce. Normalnie miałbym to w dupie, ale dopiero co kupiłem mieszkanie i nie stać mnie na drogie rolety. Muszę teraz dokonywać wyborów – zjeść zdrowszą kolację, czy wypić coś w knajpie? Kupić w końcu porządne głośniki, czy bilet miesięczny albo trymer? W tym kraju wielu ludzi opanowało do perfekcji lawirowanie na krawędzi ubóstwa. Wiedzą na co i kiedy mogą sobie pozwolić. Dla mnie to zupełnie nowe doświadczenie i nawet mi się podoba. W końcu mam okazję wypróbować złotą zasadę: zanim coś kupisz, zadaj sobie pytanie czy naprawdę tego potrzebujesz, czy tylko chcesz mieć.
– To wycofujemy? – kobieta na kasie dziwnie na mnie patrzy. Chyba na chwilę odpłynąłem. Za mną wianuszek wkurwionych ludzi. Nie lubią, kiedy ktoś robi problemy. Biczują się w myślach, bo mogli iść do tej obok, gdzie żaden debil nie blokuje kolejki. Kasjerka ma zmęczone oczy i przerzedzone farbowane włosy. Wyszedł blady róż, ciekawe w jaki kolor celowała.
– Kurwa – mówię – Nie wiem. Warszawa jest za jasna.


Codzienna rutyna.
Wielka obła piguła, żeby podnieść się z łóżka.
Podłużna, żeby nie wpadać w hiperwentylację na zakupach w biedronce.
Zielona, żeby z hiperwentylacji nie wpaść prosto w objęcia euforii i uniknąć tańczenia na środku ulicy.
Gorzki smak już nie robi na mnie wrażenia, gardło bez problemu przepuszcza truciznę.
Przeglądam się sam sobie w lustrze na drzwiach szafy w sypialni.
Jestem nagi. Wysoki i trochę za chudy, to pierwsze co przychodzi do głowy. Krótkie włosy czarne jak noc, w nieładzie, oczy podkrążone, twarz blada. Nie ma w niej życia, ale przynajmniej jest ładna. Z drugiej strony, trochę wyglądam jakby mnie bili w dzieciństwie.
Ryj gładki, prawie nie mam zarostu na ciele, nie chciał wyrosnąć. Jest tylko wąski pasek włosów od pępka w dół i kępka włosów poniżej. Brzuch płaski, ale coś tam widać pod skórą, jakieś śladowe mięśnie. No i oczywiście dziary. Jest ich kilka, a za każdą kryje się jakaś historia o niepoczytalności i pełnej ekstazie albo szorowaniu po dnie.
Penis wisi smutno w towarzystwie sporych jaj.
Łydki słabo owłosione, szczupłe, stopy duże i ładne. Lubię swoje stopy i o ile wiem, podobają się kolesiom, którzy akurat też lubią ten klimat.


Dzieje się to zaskakująco szybko.
Budzę się nieco bardziej zmulony niż zazwyczaj, ale zaraz się podnoszę, wypijam kawę i jakoś przełykam jajecznicę. Trzymam się rutyny jak himalaista liny asekuracyjnej, bo rutyna to bardzo ważna sprawa.
Zdążę trochę popracować, wysłać kilka maili, ogarnąć jeden ticket, a potem nadchodzi zjazd. Nagle uzmysławiam sobie, że przestałem trafiać w klawisze, a przecież klawiatura to moja trzecia ręka. Potem nie potrafię napisać maila po angielsku. Może czas na drugą kawę? W drodze do kuchni zataczam się na ścianę. Łapię się za obolałą głowę i jest gorąca. Wszystko jest gorące, do tego stopnia że śnieg pod blokiem zaczyna kusić. Mam ochotę się w nim wytarzać.
A potem to już leci. Mierzę temperaturę i wychodzi 39,7. Leżę w łóżku, w mojej pustej sypialni, za oknem wali śnieżyca, a mnie trawi ogień. Jestem cały mokry i mógłbym pakować w siebie leki przeciwgorączkowe, ale na razie czekam, bo może organizm wypali tę zarazę i jutro obudzę się zdrowy.
Budzę się jeszcze bardziej zjebany. W kuchennej szufladzie mam listek polopiryny więc łykam dwie i padam na łóżko jak ścięte drzewo. Mięśnie pulsują, kręgosłup skrzypi i płacze, pościel jest mokra i śmierdzi chorobą. Pozostaje zamknąć oczy i jakoś to przeczekać. Formalności załatwię potem. Telewizyta i L4 na ile trzeba. Nie jestem z tych, co muszą zasuwać nawet jak są chorzy. W dupie mam firmę i targety. Moja praca sponsoruje prezesowi miesięcznie litr paliwa lotniczego do prywatnego odrzutowca. Niech tym razem poleci kilka kilometrów bliżej.
Zasypiam, zastanawiając się, czy to covid, czy grypa i co właściwie jest gorsze.


W końcu budzę się bez gorączki.
Kalendarz twierdzi, że minęło osiem dni, ale z mojej perspektywy zachorowałem ledwie wczoraj. Tych dni nie było, nic o nich nie wiem. Przeczy temu podłoga wokół łóżka, zawalona naczyniami i resztkami wszystkiego, co dało się zjeść bez wychodzenia z domu. Nie było tego wiele.
Nadal wykończony, człapię do kuchni, wypijam dwie szklanki wody, zjadam czerstwą kromkę chleba i gapię się za okno, na zasypany śniegiem Mokotów i wieżowce w tle. Nawet ładnie to wygląda. W parku pod blokiem dzieciaki zjeżdżają na sankach pod czujnymi spojrzeniami tatusiów. Ptaki wyglądają na rozczarowane, bo miniaturowe jeziorko zamarzło. Samochody w zwolnionym tempie suną przez białe ulice. Przyjemnie się na to patrzy z ciepłej kuchni.
Na wszelki wypadek łykam jeszcze polopirynę. Wtedy coś do mnie dociera. Patrzę w wysuniętą szufladę i widzę piguły. Dostrzegam je po raz pierwszy od jakiegoś tygodnia. W tej zasranej malignie kompletnie o nich zapomniałem. Tydzień to za mało, żeby przestały działać, ale wystarczająco długo, żebym nie był już taki zmulony.
Powinienem wziąć piguły i popić je wodą, a wszystko wróci do normy. Będę nadal chodził na zakupy, pracował, spłacał kredyt i próbował zająć sobie czymś czas w przerwach między spaniem, jedzeniem i braniem leków. Będę markotny, ale stabilny.
Aaaaalbo…
Mógłbym dać sobie jeszcze ze trzy dni. Pożyć trochę, przypomnieć sobie jak to jest być mną.
Trzy dni.
Nic się nie stanie.
Czuję, że coś się zbliża. Coś się we mnie budzi, biochemia mózgu wraca na właściwe tory, w żyłach zaczyna płynąć życie. Pierwsze nieśmiałe myśli muskają mnie po korze mózgowej i uświadamiam sobie, że jestem napalony. To jak pierwsza jaskółka zwiastująca nadejście wiosny, choć jest grudzień.
Długo tkwię zawieszony nad tą szufladą, ale ktoś zaczyna dobijać się do drzwi.
Dziwne. Nikt nie wie, że tu mieszkam.
Zamykam szufladę i człapię. Otwieram.
W pierwszej chwili myślę, że chyba jednak nadal mam gorączkę, albo śnię. Przede mną stoi mój były, Krystian. Arcymądry przystojniak o ciele drapieżnego kota. Koleś, który zdecydowanie nie powinien tu nigdy trafić i który najprawdopodobniej mnie nienawidzi.
Od samego progu pyta, czy mnie już do reszty popierdoliło.
Stwierdzam, że nie wiem co tu robi, bo przecież został w Poznaniu.
Odpowiada, że przeprowadził się do Warszawy i dobrze o tym wiem, bo wielokrotnie mi o tym wspominał. Opierdala mnie na jednym wdechu. Najpierw nie wiadomo skąd wysyłam mu serię wiadomości i oznajmiam, że umieram, a potem przestaję się odzywać.
Nie pamiętam wysyłania wiadomości, ale miałem wysoką gorączkę, a odezwać się nie mogę, bo rozładował mi się telefon i nie wiem, gdzie jest ładowarka.
Krystian wyraża zdziwienie, że nie mogę jej znaleźć, bo z tego co widzi, moje mieszkanie jest praktycznie puste. Mija mnie bez słowa i podnosi ładowarkę z podłogi. Nie było jej tam wcześniej, jestem pewien. Zmaterializowała się w jego dłoni.
Dziękuję mu i mówię, że możemy wypić kawę. Dziwnie mi się na niego patrzy, ale nie jest to nieprzyjemne. Chyba nadal go lubię. Nadal jest wysportowanym przystojniakiem i zapewne nadal jest dużo mądrzejszy ode mnie. Ma na sobie fajny dres adidasa z białymi paskami. Wcześniej takich nie nosił. Włosy obciął na krótko, pasują mu, wydaje się bardziej samczy.
Pyta, czy biorę leki. Jest podejrzliwy. Kłamię, że biorę i zgodnie z prawdą mówię, że zajebiście wygląda w tych dresikach.
Przez chwilę milczymy. On patrzy gdzieś w punkcik za moimi plecami, a ja na jego krok i fajne białe AF1.
W końcu pyta, już spokojniej, czy zawsze muszę grać umęczonego królewicza. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że gdybym mógł być w jakikolwiek sposób inny, niż jestem, to chętnie bym był, ale niestety to nie kwestia wyboru.
Znowu milczymy. W powietrzy krążą niewypowiedziane słowa i chyba obaj zachodzimy w głowę, jak nie spieprzyć tej rozmowy.
Mówi że starał się mi pomóc.
Odpowiadam, że doskonale pamiętam jak się starał.
Głośno wzdycha. Rzuca przelotne spojrzenie na niewielką kreseczkę blizny pod moim lewym okiem. Mówi że to było niechcący i przeprosił milion razy i mógłbym w końcu dać spokój.
Przecież dałem spokój, poza tym blizny są sexy i mam teraz anegdotkę do opowiadania o latającym talerzu i najlepszej kłótni mojego życia.
Mruży złe oczy, a ja przyznaję, że czuje się dużo lepiej niż w momencie, kiedy wyciął mnie że swojego życia jak czyraka osiem miesięcy temu oraz zaznaczam, że nie robię mu wyrzutów, bo na jego miejscu postąpiłbym tak samo.
Ta odpowiedź podoba mu się tak bardzo, że życzy mi powodzenia we wszystkim i prosi, żebym się odpierdolił i wykasował jego numer. I tak mnie zablokuje wszędzie, gdzie się da. Dodaje, że co prawda nie wierzy w istnienie absolutnego dobra ani zła, ale podejrzewa że 30 lat temu jakiś pomniejszy demon wysrał się do rynsztoka i stąd się wziąłem.
Odpowiadam że mam 31 lat. I że złem to było niewyskrobanie go do wiaderka, kiedy jeszcze był na to czas.
Krystian stwierdza, że stępił mi się żart.
Proponuję, żeby mi go zaostrzył. Może niech tym razem przypierdoli mi w łeb osełką?
Mój były się gotuje. Zaciska pięści. Albo zaraz wybiegnie, albo coś się zadzieje. Znam to spojrzenie. Krystian jest w porządku, ale ma krótki lont i nieprzepracowane rzeczy w głowie.
W końcu cedzi przez zęby, że to był wypadek, bo tamtego wieczoru obaj wciągnęliśmy tonę białka.
Odpowiadam z uśmiechem, że chętnie bym w siebie przyjął trochę jego białka, bo te dresy rozgrzewają mnie do czerwoności.
Jednak wybiega. Potężnie trzaska drzwiami. Jak dla mnie, zupełnie bez powodu. Nadal jestem trochę zmulony i nie rozumiem, czemu on zawsze musi krzyczeć.
Podłączam telefon do ładowarki i oczywiście wyskakuje wiele wiadomości od Krystiana.
Dzyń. Dzyń. Dzyń. Dzyń.
Bardzo wiele wiadomości.
Faktycznie nieźle go spamowałem, prosiłem żeby przybył i podałem swój adres. Ostatni sms wysłałem dwa dni temu. Brzmi: „to już chyba koniec, a szkoda bo przed śmiercią zjadłbym jeszcze dobre fryty”.
Uśmiecham się pod nosem, bo faktycznie mam ochotę na frytki.
Przez chwilę obserwuję drzwi, zastanawiam się, czy Krystian wróci, żeby jeszcze się pokłócić. Czasem tak robił.
Nie wraca, ale nic straconego. Po pierwsze, prędzej czy później się najebię albo naćpam i wówczas pewnie do niego zagadam. Po drugie, całkiem możliwe że on zrobi to pierwszy.


Oczywiście najbliższej nocy śni mi się Krystian.
Jest sobota wieczór, a my wpadamy do mieszkania po niezłej bibce. Jesteśmy podpici i trochę naćpani, ale tylko troszkę. Już w uberze ogarnęła nas senność i chcemy tylko paść na materac służący nam za łóżko. Kopiemy rozrzucone w przedpokoju buty, potykamy się o siebie i rzucamy ciuchy w kąt żeby zwalić się na miękkie posłanie, rozgrzani i zmęczeni.
Jest środek nocy, za oknem koncertują świerszcze, sąsiedzi śpią. Krystian leży za mną i obejmuje mnie w klacie. Przywieramy do siebie. Zaciskam oczy, starając się nie myśleć o klubie i tym pojebanym techno. Próbuję się wyciszyć i przywołać obraz łąki albo czegoś równie błogiego. Po karku spływa mi kropla potu. Krystian jest zbyt gorący, w ten sposób nigdy nie zasnę. On tymczasem przyciska się do mnie mocniej i już czuję na pośladkach, że mu stoi. Ignoruję zapraszające pulsowanie jego fiuta, próbuję mimo wszystko spać. Jego dłoń powoli sunie z mojej klaty po plecach na pośladki. Rozchyla je już mnie subtelnie i zaczyna majstrować palcami. Wzdycham, udając że śpię, ale też już mi stoi. Mój napalony skurwysyn całuje mnie po karku, jeździ zębami, tak jak lubię.
Nadal udaję, że śpię, a on ślini palca i wsuwa go we mnie. Z trudem udaje mi się nie jęknąć. Niech robi ze mną co chce, ja nawet nie drgnę. Podoba mi się ta gra, jemu pewnie też.
Palcuje mnie i dyszy w ucho gorącym powietrzem. Wali potem i alkoholem. Udaję trupa i rozkoszuję się penetrującym mnie palcem. Chcę więcej, ale nie mogę nic zrobić. To on ma całkowitą kontrolę. Naprawdę całkowitą.
– Będziesz robił, co rozkażę. Przez sen – szepcze mi do ucha i przechodzą mnie ciarki. Dokładnie o to chodziło, ten zjeb chyba czyta mi w myślach.
– Kładź się na plecy – pada pierwsza komenda. Posłusznie robię, co trzeba, nie otwierając oczu. Śpię.
Kładzie się obok ze stopami przy mojej głowie. Mam je tuż pod twarzą, czuję zapach. Uwielbiam jego spocone stopy. Walą samcem i obiecują dobrą zabawę.
– Wyczyścisz je – oznajmia lodowatym tonem i podsuwa je trochę bliżej. Otwieram usta i pozwalam mu robić co chce. Jeździ stopami, nawilża je moim językiem i rozsmarowuje ślinę po mojej twarzy. Cały pachnę jak jego zajebiste stopy, z przyjemnością biorę w usta palce.
– Ssij.
Wpycha je, jeden po drugim, potem pakuje całą stopę, mocno i bez litości, a ja walczę ze sobą, żeby się nie bronić. Jego łapa trąca mnie po stojącym kutasie, trochę boli, ale w chuj mi się to podoba. Mam policzki wypchane jego palcami, wypełnia mnie smak potu i samca, zajebiście.
– Unieś nogi i wyeksponuj dziurę.
Podkurczam i rozchylam uda, a on zapewne obserwuje mnie, zadowolony. Przykłada mokrą stopę między moje pośladki. Masuje, sapie i słyszę jak sobie przy tym wali. Palce jego stopy coraz śmielej naciskają. Bardzo chcę być głośny, ale posłusznie śpię dalej, tak jak kazał.
– Rozluźnij się.
Nie musiał tego mówić, bo jestem gotowy i nie mogę się doczekać. Chcę być jego, najbardziej jak to możliwe.
Stopa naciska mocniej i w końcu moja dziura się poddaje. Paluch we mnie wnika, syczę cicho, ale zaraz się uspokajam. Nieruchomo, z zamkniętymi oczami, przyjmuję pieszczoty. Jest mi zajebiście, kutas mi wibruje i mam już mokre całe jaja.
– Wykorzystam to dziursko – obiecuje głosem pełnym napięcia – A teraz się obudź.

Budzę się w swoim łóżku. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, ale naprawdę się stało. Brzuch mam w spermie, poleciałem przez sen. A śnił mi się mój ostatni seks z Krystianem.


Najlepsze co mnie dotąd spotkało w stolicy, to czerwone wina. Żaden ze mnie znawca, ale jak piję chujowe, to wiem, że jest chujowe. Raczej nie wzniosę się nigdy na wyższy poziom. Wmówiłem sobie, że do tego trzeba by mieć odpowiednio czułe kubeczki smakowe i nigdy nie potwierdzę tej informacji, bo lubię żyć w takim świecie, jaki sam sobie wytłumaczę.
Najebanie się smacznym winem to jedna z nielicznych przyjemności na jakie jeszcze sobie pozwalam. Trochę się to gryzie z lekami, ale przecież chwilowo ich nie łykam, a dzisiaj mam też powód do świętowania, bo wraca mi libido. No i mam do przepierdolenia kasę, której nie wydałem podczas chorowania.
Wypijam resztkę z dna kieliszka i gapię się przez okno na zimną, szarą ulicę. Zgaduję, co teraz robi chłopak z autobusu. Jest po jedenastej wieczorem więc może powtarza materiał na jutrzejsze kolokwium. Siedzi przy biurku i żłopie dziesiątą kawę, która już nic nie da. Albo bierze szybki prysznic przed snem, na chwilę zakręca wodę i dokładnie namydla ciało. Ma płaski brzuch i lekko zarysowane mięśnie przedramion. Zamyka oczy, kiedy dociera do podbrzusza. Masuje sobie kutasa i jaja, dokładnie je mydli i podoba mu się ten drobny strzał przyjemności. Trochę mu staje od tego dotykania się, ale na razie tylko spłukuję pianę i sięga po ręcznik. Wraca do swojego pokoju szybko, żeby współlokator nie przyłapał go w przedpokoju bez ubrań. Opada na jednoosobowe łóżko, na którym już czeka odpalony laptop. Kutas lekko mu się podnosi na myśl o pornhubie. Zaraz coś sobie odpali, ale najpierw szuka słuchawek. Zawsze się zawieruszą, pod kołdrą albo stertą ubrań na podłodze. Zirytowany, przetrząsa pokój, zagląda w każdą kryjówkę, ale nadal mu stoi. Przedłużone oczekiwanie na spełnienie z jakichś powodów dodatkowo go nakręca.
W końcu je znajduje, parska triumfalnym śmiechem i wraca na łóżko. Jego ciało jest już suche, nagrzane od wody i przyjemne w dotyku. Gładzi się po klacie, laptop kładzie sobie na udach i przez chwilę podziwia własnego kutasa. Potem wklepuje adres i przez chwilę zastanawia się, do jakich filmików ma ochotę dziś zwalić.
– Co robimy dalej? –pracownik knajpy stoi nade mną i uśmiecha się. Nie potrafię powiedzieć, czy do mnie, czy do oczekiwanego napiwku.
– Zamykacie już?
– Niedługo – przyznaje przepraszająco, ale zaraz uśmiecha się szerzej – Ale jeszcze zdążysz wypić.
Nawet zabawne. Przecież widzi, że mam już w czubie i że wypicie kolejnego kieliszka na szybko nieźle mnie poskłada. Ale jego robota polega w zasadzie na zadowalaniu ludzi, a ja jestem zadowolony. Za każdym razem kiedy do mnie podchodzi, robi mi się cieplej. Jest młody i bardzo zadbany. Ma idealną cerę i starannie ułożone włosy, koszulka z logo knajpy leży na nim jakby szyli ją na miarę. Wibruje jakimś rodzajem energii, która się udziela. Nosi przylegające jeansy więc doskonale widać, że ma dużego. Ta myśl też mnie bardzo cieszy, bo do niedawna jeszcze nie zwróciłbym na to uwagi. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że wracam do życia. Albo że leki przestają działać, ale to jedno i to samo.


– W każdym z nas żyją dwa wilki – mówił Kudłaty, a my siedzieliśmy w mistycznym kółeczku i chłonęliśmy jego mądrość. Kudłatym nazywałem mojego guru. Ogłaszał się na słupach w mieście i przez ludzi, którzy już do niego chodzą. Nie było go w necie, dlatego pomyślałem że może coś w tym jest i dołączyłem.
– Jeden wilk jest zły, jest gniewem, pożera wszystko i wszystko nienawidzi – cierpliwie tłumaczył Kudłaty. W przestronnej pustej sali na strychu kamienicy płonęły świeczki, a my siedzieliśmy na twardej podłodze z klepki. Kudłaty był po czterdziestce, miał długie włosy i brodę jakby właśnie wyszedł z dżungli. Nosił naszyjnik z zębem rekina i wydzielał dziwny zapach. Wpatrywało się w niego dziewięć par oczu.
– Drugi wilk jest dobry i mądry. Wie, że nie wolno polować i jeść ponad potrzeby, a mieszkańcy lasu są zarówno pożywieniem, jak i sojusznikami.
Próbowałem brać to wszystko na serio, co tylko pokazuje z jaką desperacją szukałem wtedy ratunku.
– Wilki toczą ze sobą nieustanną walkę przez całe twoje życie. Czy wiesz, który wygra?
Tutaj Kudłaty zrobił efektowną pauzę i ogarnął nas wszystkich tajemniczym spojrzeniem mędrca – Ten, którego karmisz – dokończył z satysfakcją i kilka osób głośno westchnęło.
– Skąd mam wiedzieć, że karmię akurat tego wilka, co trzeba? – nie wytrzymałem i wszyscy spojrzeli na mnie z pełnym oburzeniem – No bo zły wilk może udawać, że jest tym dobrym, prawda? Sami siebie oszukujemy. Cały czas.
Kudłaty zachował spokój i długo na mnie patrzył, zanim odpowiedział.
– Jeśli będziesz miał oczy szeroko otwarte, nie dasz się zwieść – powiedział.
Zacząłem mielić to w głowie, w sali znowu zapanował niczym niezmącony spokój, oddechy się uspokoiły, świeczki paliły się niewzruszone.
Dwa wilki w mojej głowie i nietrudno zgadnąć, który obecnie wygrywał. Mój zły wilk wyglądałby chyba jak spasiony labrador i prawie na pewno wpierdoliłby tego dobrego.
– Rozumiem, że wewnętrzna idealna harmonia jest nieosiągalna i stąd walka przez całe życie – zgodziłem się – Ale, stary, co ty tu pierdolisz za farmazony?

Ledwo wyszedłem na ulicę, dogonił mnie jeden z uczestników spotkania. Szczupły chłopak mniej więcej w moim wieku, może też student pierwszego roku. Dziwiło mnie, że w ogóle się tam znalazł, bo w przeciwieństwie do pozostałych, wyglądał na zupełnie zdrowego i zrównoważonego gościa. A teraz opuścił seans żeby odprowadzić mnie na tramwaj. Był ciepły letni wieczór i w powietrzu unosiło się napięcie wyczekiwania na weekend.
– Nieźle mu napsułeś krwi – opowiadał – Jak wyszedłeś, powiedział że musi wchłonąć sytuację i poszedł do rogu medytować.
– Wyglądał jakby lubił chłonąć inne rzeczy – wzruszyłem ramionami i zauważyłem, że mój rozmówca ma nienaturalnie równe i niezwykle białe zęby. Normalni śmiertelnicy tak nie mają.
– Niezła ściema – mówił dalej – Kasować tyle siana za gadki o wilkach.
Właściwie mało mnie obchodziło, co mówi. Samo patrzenie robiło robotę. Był przystojny i szedł bardzo blisko mnie, chwilami ocieraliśmy się o siebie.
– Nawet mi się podobało. – wzruszyłem ramionami. Akurat czekaliśmy na zielone światło na przejściu – Zwłaszcza to o złym wilku.
– Czemu akurat to?
– Bo mój jest dzisiaj głodny – odparłem z całkowitą powagą.
Roześmiał się, potem roześmiałem się ja i obaj już wiedzieliśmy, co będzie dalej. Poszliśmy do niego, nakarmić wilki.

Budzę  się strasznie skacowany. Leżę w samych bokserkach na kanapie w salonie, pod ręką mam niedopitą butelkę piwa, a na podłodze walają się ubrania.
Nie wiem, czemu akurat to mi się dziś przyśniło. Kudłaty i tamten koleś to stare dzieje, właściwie już o tym nie pamiętałem. Ale takie właśnie są moje sny – zamiast procesować podświadome pragnienia i lęki, jak u normalnych ludzi, mózg w ramach snów puszcza mi powtórki z mojego własnego życia w skali 1:1. Zero fantazji. Po prostu czyste wspomnienie.
Nie piłem od tak dawna, że nawet kacowa rutyna nie idzie najlepiej. Pęka mi łeb, mięśnie obolałe, dusza wypłukana przez procenty. Za kilka minut powinienem być zalogowany i gotowy do pracy. Powinienem zarabiać na spłatę mieszkania i rolety.
Zjadam jajecznicę na stojąco, w pustym salonie, gapiąc się w dół na biały Mokotów.
Dopiero później odnajduję pod kanapą telefon i odkrywam, że jestem zalogowany na grindrze. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy, odkąd tu przyjechałem.
Nie pamiętam rozmów, które tam znajduję. Typowe pijackie pierdolenie i wymiana nagich fotek. Wulgarne zdjęcia kutasów i dup, kilka niezłych, ale większość przedstawia kolesi z nadwagą w zbyt ciasnej bieliźnie.
Jedna rozmowa przykuwa uwagę. Koleś ma 24 lata, ale wygląda na mniej. Krótkie czarne włosy i wielkie oczy szczeniaczka. O dziwo, rozmawialiśmy dobre dwie godziny, aż do życzenia sobie nawzajem mokrych snów o 1:56. Nie wysłaliśmy sobie żadnego zdjęcia, wiemy tylko jak wyglądają nasze twarze. Chętnie dowiem się więcej, prześledzę tę rozmowę, ale na razie muszę zacząć zarabiać hajs.


Muzyka jest za głośna i zbyt energiczna. Dance’owe przeróbki tegorocznych letnich hitów. Do jesieni lecą w radiu, a kiedy już kompletnie się zużyją, ktoś wrzuca je w magiczną maszynę, dodaje więcej bitu, podkręca wszystko co da się podkręcić i robi z tego materiał puszczany we wszystkich siłowniach w kraju. Choć może i to działa. W każdym razie idzie mi dziś nieźle. Wyciskam na klatę trochę więcej niż ostatnio i nawet nie chce mi się rzygać po ostatniej serii. To akurat może znaczyć, że za mało się przykładam. Średnio się znam.
To typowa sieciówka z tym samym sprzętem co wszędzie, nieodróżnialna od tysiąca innych podobnych sobie. Wszystkie ściany są wyłożone lustrami, co wizualnie powiększa przestrzeń, ale chyba muszą je często wymieniać, bo ta piwnica jest przecież wypełniona ciężkimi metalowymi przedmiotami.
Jest południe, środek tygodnia, więc mało tu ludzi. Kilka lasek poci się na orbitkach i bieżni, wśród sztang króluje wielki koks alfa, który jest tu dosłownie za każdym razem, gdy przyjdę, a na recepcji znudzona tleniona blondynka klepie tipsami w ekran smartfona.
Kręci się też nieźle wyrzeźbiony koleś z mojej grupy wiekowej. Jeden z tych, co nawet spoceni i skurwieni porządnym treningiem wyglądają nieskazitelnie świeżo. Widywałem go już wcześniej i wiem, że lubi się gapić. Raczej nie dlatego, że zazdrości mi rzeźby albo techniki, bo ich nie mam. Gapi się na mnie tak, jak ja gapiłem się na chłopaka w autobusie. W przerwach między seriami wyciera twarz ręcznikiem i piję wodę małymi łykami, posyłając mi przy tym dyskretne spojrzenia. Wiem, czemu się gapi. Może i jestem nieco zjebany i aspołeczny, może i nie mam wielkich ramion i tarki na brzuchu, ale mam ryj modela, bo jestem chudy i trafiły mi się odpowiednie geny. Bywa to przydatne, ale nie aż tak, jak ludzie sobie wyobrażają. Czasem policjant albo cieć spojrzą na mnie przychylniej, bo jak ktoś jest ładny, to zakładamy, że jest też mądry i szlachetny. Wpłaciłem kiedyś po pijaku stówę na jakieś schronisko, ale na tym mój gest się kończy.
Muszę jeszcze zrobić barki i będę się zwijał do domu. Koleś nadal się gapi, czasem mniej, czasem bardziej, a kiedy podchodzi na tyle blisko, że słyszę jak sapie trenując bicepsy, mogę nawet poczuć jego zapach. Pot i perfumy. Kto się pryska perfumami na siłownię?
Ma miłą twarz kogoś, kto ustąpi staruszce miejsca w tramwaju, ale trochę za mocno przytyrane łapy. Za to tyłek jest idealny. Czarne spodenki z logo pumy opinają się na nim zjawiskowo. Mam ochotę go złapać, klęknąć i wylizać. Niech się wypnie i je zsunie, niech da mi tę dupę do zabawy, napluję i w niego wjadę, wypierdolę go, taki wielki byk, ale kocha być ruchany. Kurwa. Muszę spadać do szatni bo porządnie mi stanął i prędko nie opadnie.
Prysznice w ciemnej łazience jak w wojsku, nie ma osobnych kabin ani żadnej przesłony. Wchodzę pod natrysk i po prostu stoję, czekam aż woda spłucze ze mnie brudne myśli. Patrzę jak uciekają w rury przez kratkę ściekową.
Za chwilę pojawia się on, odkłada ciuchy na półeczkę i zajmuje sąsiednie miejsce. Jego tyłek wygląda bez ubrań jeszcze lepiej. Jest idealnie jędrny i dość mały. Do tego koleś jest całkowicie ogolony, nie ma ani śladu zarostu na całym ciele. Nie lubię tego, ale wyobrażam sobie jak siedzi w łazience i konsekwentnie bada się w poszukiwaniu ostatniego włoska, jak goli jaja, jak się dotyka i operuje maszynką w nadziei, że czyjeś głodne oczy spoczną na tym gładziutkim ciele.
Mechanizm zaskakuje płynnie i bezproblemowo, zupełnie jakby nigdy się nie wyłączył, jakby nie zmuliły go leki i miesiące szarej rzeczywistości. Znowu jestem sobą.
Koleś drga, kiedy dotykam go bez słowa, nie spodziewał się takiej odwagi, ale pozwala się przyprzeć do ściany. Dotykam umięśnionego, rozgrzanego ciała, twardej klaty i brzucha, twardej szyi, ramion, wszystko ma twarde, kutasa też. Patrzę mu w oczy, kąciki ust nam się podnoszą  i wszystko jasne. Sam się odwraca i opiera klatą o kafelki. Wypięty tyłek czeka, klękam, dokładnie tak jak w mojej fantazji i wylizuję słone od potu pośladki, a potem je rozchylam i wbijam język. Koleś sapie, ale stara się być cicho, a ja delektuję się jego dziurą, idealnie gładką, piękną, ewidentnie przywykłą do dużych kutasów. Wstaję, spluwam i wchodzę w niego bez najmniejszego problemy. Cicho jęczy więc pakuję mu w usta palce, żeby miał co ssać i zaczynam go posuwać. Mokre ciała głośno o siebie klaskają, dźwięk mokrego seksu w obszernej łazience, kutas wbijający się w piękną dupę, resztki szamponu spływające mu po karku, cienki złoty łańcuszek na jego szyi, gorące usta na moich palcach, ssanie, język, stłumione jęki, dziura zaciskająca się na moim kutasie. Kurwa, jak dobrze, jak mi tego brakowało, świat pełen chętnych i napalonych chłopców, wypięte dupy i twarde pały, ślina, ból, przyjemność. W każdej sekundzie ktoś może nas nakryć, co mi się zajebiście podoba.
Rucham go coraz ostrzej, bo jest tępym byczkiem dającym dupy w publicznym miejscu, bo daje się ruchać bez jednego słowa. Karzę go za tę bezmyślność, obejmuję w pasie i wykręcam suty, chuj mnie obchodzi że go boli, ma boleć, sam tego chciał. Wjeżdżam ostro i płynnie, gość jest stworzony do bycia ruchanym i dawania przyjemności, od tego jest i doskonale o tym wie. Siłą odchylam mu głowę w bok i spluwam na ryj, aż cały podskakuje, zlizuje to, co daje radę zlizać. Przepiękna umięśniona suka z idealnym tyłkiem. Zmuszam go żeby klęknął, broni się, bo nie chce żebym wyjmował z niego fiuta.
Klęka, kopię go w klatę, ląduje na mokrych kafelkach i patrzy zdziwiony. Pokazuję że ma się wypiąć na psa i wracam do roboty. W tej pozycji jego dziura jest rozwarta i głodna. Włażę w niego i rucham, jeszcze ostrzej. Zadziwiająco łatwo udaje mi się sięgnąć stopą jego ryja i przycisnąć go do podłogi, wciąż go jebiąc. Zajebiście, zgniotę go i zaleję spermą.
Wjeżdżam do samego końca, po jaja, brakuje mi oddechu, jestem wykończony po treningu, ale nie przestanę, bo zbliża się koniec, robi mi się ciepło, nadchodzi spełnienie, wielka spina wszystkich mięśni, blokada oddechu, kutas cały mi pulsuje, wjeżdżam najgłębiej jak mogę i dochodzę. Zalewam go, caluteńki ładunek, pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy i on chyba to wyczuwa, bo też się spina, mięśnie na plecach twardnieją, stęka, wali szybko i strzela na mokre kafelki.
Potem koleś bardzo szybko znika, nawet się nie myjąc. Rzuca mi tylko ostatnie spojrzenie i wychodzi z łazienki, a ja wiem, że gdy wrócę do szatni, już go nie będzie.
Nadal się trzęsę, kiedy się ubieram, a nawet kiedy staję pod drzwiami swojego mieszkania. Z trudem trafiam kluczem do zamka.
Najdziwniejsze jest to, że wcale nie myślę o byczku z siłowni. Myślę o chłopaczku o spojrzeniu szczeniaka. I o tym, że kiedy po pijaku opowiedziałem mu na grindrze o bezdomnym kundlu spod bloku, odpisał: jeśli dobrze to rozegrasz, to może znajdziesz jakiegoś pieska tylko dla siebie.

Wesołych Świąt, chłopcy.

Podobało się? Zostaw komentarz, zmotywujesz mnie do pisania.




5 thoughts on “Kolaps

  1. Podobało się, jak zwykle. Może nie tak jak poprzednie opowiadanie, ale tu też widzę potencjał i grzecznie czekam na ciąg dalszy. Bo mam nadzieję, że będzie ^^ Serio, super piszesz! Dzięki!

  2. Jara mnie potężnie, kiedy szczupły młodzik (~18) dominuje, starszego, wiekszego i silniejszego od siebie byka (30+) pokazując mu gdzie jego miejsce, odbierając mu wszystkie samcze atrybuty, ucząc go uległości

  3. Cześć, masz fenomenalny styl i potrafisz stopniowo rozpalić wyobraźnię umiejętnie dawkując klimat i pikantne szczegóły. Cudownie się to czyta i pyta sama sztywnieje w dresach gdy włączy się wyobraźnia i zaczyna przekuwać własne wizje na erekcję 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *