Kolaps – koniec


Mrok.
Pustka.
Obłok molekularny.
To ten czas, kiedy mieszkam z Księciem i spędzam całe dnie na kanapie z mózgiem zamulonym lekami.
Potem przestaję je łykać. Tęsknię za światłem i ciepłem.
Grawitacja delikatnie popycha cząsteczki ku sobie. Łączą się, krążą, gęstnieją, nagle zapłon, zakwita jądrowa fuzja.
Znowu żyję. Ściągam ku sobie typów, w grze w kafelki migają ich twarze, klaty, sneakersy i kutasy.
W środku gwiazdy trwa wieczna impreza, wszyscy ewoluują, wodór w hel, hel w węgiel, potem neon, tlen, krzem i na końcu, gdy nie da się już tego ciągnąć, pojawia się żelazo.
Zmęczenie materiału, brak sił, energia wypocona w kosmos, rosnące ciśnienie we łbie.
Miotam się po ulicach, we mnie żar, ale wokół pustka i zimno. Ciemne ulice próbują wchłonąć moje ciepło, chcą mnie zeżreć i dopną swego. Tak działa kosmos.
Nie wytrzymam już długo.
Zapadam się.
Jeszcze tylko ostatnia szalona noc, jeszcze jeden strzał, największy, spektakularny, zwiastujący koniec.
Supernowa.
Jak wilk, wyję do twych ulic Warszawo.
Patrzcie, jak zaraz pierdolnie. Wybuchnę , a blask spali wam oczy.
A potem?
Równowaga. Stabilne, grzeczne świecenie. Już zawsze będę białym karłem, palącym papieroski na balkonie i oglądającym resztę wirującej galaktyki bez większego zainteresowania i żalu.
Ale może też się skończyć inaczej.
Po supernowej może pozostać coś innego.
Czarna dziura.
Być może, czeka mnie kolaps.


Po tygodniach posępnej stali, niebo zrobiło się błękitne, jakby zaraz miała przyjść wiosna.
Wyszło słońce, grzeje w twarz, nawet nie wieje więc można udawać, że jest przyjemnie.
Ma na sobie ten granatowy płaszcz za kolana, ale nie założył dziś szalika ani czapki. Więcej go widać. Jasne blond włosy, spięte z tyłu, ale nie na taką modłę jak chłopcy słuchający metalu. Delikatne rysy, drobny nos i małe usta, za to oczy wielkie i błękitne jak staw pod naszym blokiem.
Zazwyczaj wyprowadza psa w towarzystwie swojej dziewczyny. Dużo się dotykają, śmieją, są szczęśliwi, od razu widać. Pies to jakiś mały kundel, bo taka teraz moda: piękni ludzie adoptują brzydkie kundelki.
Jakby wyczuł, że jest obserwowany, blondas spogląda w moją stronę.
Skinienie głowy.
W końcu jesteśmy sąsiadami. Możemy się pozdrawiać, możemy nawet razem pobalować bo jesteśmy w podobnym wieku, choć on chyba trochę młodszy. Mógłby właśnie kończyć medycynę, choć nie wiem czy tego się nie robi po czterdziestce, albo jeszcze później.
Już mam się zrywać, podejść, zagadać, popytać jak tam mu się podoba zmiana pogody, posondować, nacieszyć się jego pięknym uśmiechem i miłym głosem, ogrzać w jego blasku, ale wtedy pojawia się Hatori.
Siada obok i podaje kubek z gorącą kawą. Zdejmuję wieczko, inaczej nigdy nie ostygnie.
– Owsiane? – dopytuję.
– Owsiane, szefie – odpowiada.
Hatori tak naprawdę ma na imię Paweł, niezbyt pasuje do egzotycznej urody. Jest singlem, pochodzi z małego miasteczka w mazowieckim i twardo stąpa po ziemi. Jest jak monolit, niewzruszony, stabilny, niezmienny. Zawsze na granicy śmiechu, zawsze coś go bawi, chyba jego własne myśli. Tylko jak wieczorami rzyga pod blokiem, to już się tak nie śmieje. Nie wiem czemu tak rzyga i nie zamierzam pytać.
Siedzimy i siorbiemy kawę. Hatori zajada bułkę słodką.
Słońce pozdrawia z taką zaciętością, że ludzie wygrzebali z szuflad okulary przeciwsłoneczne.
– Znasz go? – wskazuję na blondasa, który powoli rusza w naszą stronę, ciągnięty przez psa, nie żeby sam z siebie.
– Maćka? – Hatori parska śmiechem – Znam. Mieszka z Iloną i z tym psem.
– I co w tym zabawnego? – nie czaję.
– Mieszkamy ściana w ścianę. W weekendy nie da się pospać – tłumaczy i wgryza się w bułę.
– Kłócą się?
Z wysiłkiem przełyka wielki kęs.
– Kochają.
– Kochają? – unoszę brew.
Hatori nigdy nie przeklina. Też nie pytam czemu.
– Seks – wyjaśnia – Potrafią od szóstej rano.
Wyobrażam sobie blondasa bez ubrań, ze stojącym fiutem, bliskiego orgazmu, jak rozchyla usta i mruży oczy. Pewnie tak wygląda dochodzący anioł.
Nie komentuję. Siorbiemy kawę dalej.

Stało się to ledwie tydzień temu. Wracałem do domu trochę podpity, trochę zjarany, a Hatori, swoim zwyczajem wymiotował pod płytą bloku. Tym razem coś we mnie zaskoczyło i podszedłem, ostrożnie, żeby go nie spłoszyć.
– Need help? – podałem mu paczkę chusteczek.
Dopiero po chwili, gdy już wydmuchał nos i się wyprostował, przyjrzeliśmy się sobie dokładniej.
Z bliska wyglądał jeszcze lepiej, nawet w tak skrajnie niekorzystnych okolicznościach. Ciemne oczy z tą piękną azjatycką fałdką, delikatne rysy, śniada cera i włosy czarne jak noc. Tacy kolesie przyjeżdżają tu na Erasmusa i mogą przebierać w dowolnej ilości dziewczyn i chłopaków.
Na jego twarzy pojawił się w końcu ten tajemniczy uśmieszek, tak jakby już mnie rozpracował, już wszystko wiedział. Nagle wydał mi się bardzo znajomy. Może to przez to jaranie.
– Masz fajkę? – zapytał i tak się skończyły podchody po angielsku.

– Co studiujesz? – zapytałem kiedy już paliliśmy papierosy na ławce pod budynkiem.
– Mam 32 lata – odpowiedział po polsku bez śladu akcentu.
Otworzyłem szerzej oczy i zrobiłem minę, którą on doskonale zna. Wiedział też, co zaraz powiem.
– Kurwa, wyglądasz na studenta, i to początkującego.
Uśmiechnął się w wymuszony sposób, tak jak uśmiechał się już milion razy do tego tekstu.
– To ta nasza klątwa.
– Klątwa?
– No tak – wzruszenie ramion – Najpierw wyglądasz na swój wiek, potem koło dwudziestu trzech przestajesz się zmieniać i wszyscy biorą cię za młodszego. To ta dobra część klątwy – wziął macha – Ale potem, po dziesięciu czy piętnastu latach takiej bajki, idziesz spać w piątek z wyglądem studenta, a w sobotę budzisz się jako dziad. Jakby twoja twarz przeszła w nocy katastrofę. Wszystko opada, gubi kolor. Dlatego klątwa.
Zdecydowanie znam gorsze klątwy.
– Póki co, wyglądasz zajebiście.
Tym razem Hatori uśmiechnął się szczerze.
– Dzięki.
Słowa nadchodziły szybciej, niż nadążałem je cenzurować więc powiedziałem:
– Chcesz wpaść na piwo i tak dalej?
Zgasił kiepa i spojrzał na mnie znowu trochę rozbawiony.
– Wiem, że lecisz na facetów. Ale ja nie.
No i po balu. Wszystko mi opadło.
– Mogę wpaść na piwo, ale bez tego „i tak dalej” – dodał.
I tak znalazłem jedynego kumpla w tym zasranym mieście.

– Chcesz coś jutro porobić? Piątek – wzruszam ramionami i siorbię kawę. Blondas jednak nie podchodzi i razem z psem oddala się w stronę bloku.
– Jadę do starych – odpowiada Hatori.
– To chyba poukładam puzzle w samotności – mówię, ale w głowie już kreślą się plany czarniejsze niż smoła. No to sobie zajmę czas.
– Nie wiem czemu powiedziałem, że jadę do starych – reflektuje się mój piękny hetero kumpel – Nigdy ich tak nie nazywałem. Może podświadomie próbuję ci się przypodobać.
Kawa jakoś kiepsko dziś wchodzi. I mleko nie jest owsiane, tylko sojowe.
– Może. Jeśli cię to pocieszy, to ja myślę o podlizywaniu się tobie przez cały czas.
Takie są nasze rozmowy. Wpadamy na siebie, nic nie jest na siłę, nic nie planowane, nie powinno działać, ale działa. Ciekawe, czy się domyśla, że wieczorami namiętnie jadę na ręcznym snując fantazje z nim w roli głównej. Zwłaszcza po tym razie jak otworzył mi drzwi przewiązany w pasie ręcznikiem.
Hatori to świeża dostawa wodoru. Dzięki niemu pociągnę trochę dłużej.


Moja pierwsza wycieczka nocnym autobusem po stolicy.
Jest po północy, może nawet pierwsza, a ja siedzę na samym końcu pojazdu, jak fajne dzieciaki na wycieczkach szkolnych, i obserwuję. Co kilka przystanków autobus pustoszeje i znowu się zapełnia, następuje wymiana ludzi, zmiana energii w powietrzu, zmiana dźwięków i zapachów, zmiana twarzy i ubrań.
Nie bardzo wiem, gdzie jestem, wiem tylko że mam dojechać na koniec linii, bo tam czeka na mnie kolega z aplikacji randkowej i że planujemy spędzić bardzo miłą noc. Kolega jest ode mnie większy i lekko dominujący, a dokładnie tego mi dziś trzeba. Pozwolę mu na wiele, jeśli będzie między nami chemia. Oczywiście typ zaproponował własną chemię w postaci białego proszku, ale to przecież tylko psuje całą zabawę, prawda?
Pojazd staje, głośno syczą amortyzatory, z hukiem otwierają się drzwi. Tylnymi drzwiami, tuż przede mną, wpada trzech chłopaków w dresie.
O tak. Ponurzy chłopcy. Siedzą pod blokami, w podwórkach, w bramach, snują opowieści co to nie oni, plują na chodnik i bluzgają na pedałów, imigrantów i wysokie ceny na stacjach. A teraz jadą dokądś wesołym nocnym autobusem.
Gdyby tak się do nich dobrać. Gdyby choć jeden okazał się pedałem. Dobry pomysł na noworoczne postanowienie­­ – przejebać się z dresem, ale takim prawdziwym, nie żadnym przebierańcem.
Przyglądam się im.
Jeden jest lekko pulchnym typem koło czterdziestki i stylówa dresa już mu nie służy. Ma okrągłą twarz pooraną bruzdami i niedbały zarost. Odpada.
Drugi też nie jest za młody, ale za to wyższy i szczupły. Uśmiecha się chytrze, co chwila wybucha piskliwym śmiechem, w którym aż krzyczy nadzieja, że uda się rozbawić kolegów. Nie jest pewien swojej pozycji w stadzie. Ja byłbym absolutnie pewien jaka jest moja pozycja wśród tych kilku łysoli. Na kolanach.
Zwłaszcza, gdy spojrzę na trzeciego chłopaka. Wygląda, jakby znalazł się w towarzystwie dwóch pozostałych wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
Jest młody, ma dwadzieścia dwa, może dwadzieścia cztery lata, wysoki i postawny. Pod spodenkami i bluzą z białymi paskami czeka gorące, umięśnione ciało. Na szyi cienki łańcuszek, pewnie z krzyżykiem. Łeb wygolony prawilnie na krótko, zakryty czapką z daszkiem.
Choć nosi się jak milion innych dresów, jest w nim coś wyjątkowego. Zajebistego. To, z jakim spokojem mierzy wzrokiem ludzi w autobusie. To, jak nie słucha swoich kumpli i skupia się na własnych myślach, albo na ich braku. To, jak leniwie się przesuwa, gdy trzeba przepuścić kogoś do drzwi. Lustruje wzrokiem wszystkich pasażerów po kolei, jakby szukał policjantów pod przykrywą. Jego wzrok zaraz padnie na mnie, głowa już obraca się w moją stronę i sam nie wiem, co wtedy zrobię. Wytrzymam spojrzenie? Odwrócę wzrok? Kurwa, nie ma mowy. Chcę, żeby mnie widział i żeby wiedział, że ja też go widzę. Może to mój wymarzony dres pedał, może wysiadając, skinie na mnie głową, żebym szedł za nim. Kto wie, co będzie?
Jest tak zajebisty, że jeśli na mnie splunie, poproszę o więcej.
Dresowe spodnie tak dobrze na nim leżą, że chcę przylgnąć nosem do jego krocza.
Białe pumy na jego stopach są tak znoszone i dresiarskie, że mógłby mnie deptać do woli.
Dresik w końcu omiata mnie latarnią swojego spojrzenia. Oczy ma smutne i zmęczone, szare jak popiół z ogniska, usta wąskie, nienawykłe do uśmiechu, zarost starannie zgolony, ale już odrasta. Kwadratowy ryj i spojrzenie drapieżnika.
Nasze spojrzenia dotykają się tylko na sekundę, ale wystarcza, żebym dostał erekcji. Potem dresik się odwraca i przybija grabę z kumplami. To jego przystanek.
Pierdolę to, wysiadam, gdziekolwiek jestem.
Wiem, że to bez sensu i co najwyżej obskoczę wpierdol albo pośledzę go dwie ulice zanim zniknie w jakiejś bramie.
Nieważne. Chcę go mieć jeszcze przez chwilę. Już sam widok robi robotę.
Jestem na jakimś blokowisku, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Budynki są wielkie i szare. Czy nocny z Warszawy dojeżdża do Nowej Huty? Raczej nie.
Dresik rusza, a ja za nim, układając w głowie plan.
Prócz nas dwóch nie ma na ulicy nikogo. Idę kilkanaście metrów za nim, bo tak to robią na filmach. Najwyraźniej działa, bo koleś się nie odwraca i chyba nawet nie słyszy moich kroków.
Po labiryncie blokowiska hula wiatr. Wyje, jakby betonowy płyty cierpiały wraz z mieszkańcami. Nie jest tu ładnie i chyba nie za bezpiecznie, ale jakie to ma znaczenie?
Przyspieszam kroku, a kiedy dresik spluwa na chodnik, kiedy po chwili mijam mokrą plamkę, kucam, nabieram trochę na palec i oblizuję.
Smakuje fajami i piwem, żadna niespodzianka.
Chcę więcej.
Idę dalej.
Łazimy tak długo, ale w końcu koleś zatrzymuje się pod blokiem, staje w lichym świetle latarni i zapala szluga.
Zatrzymuję się kilka klatek wcześniej i patrzę na tego alfę.
Podniecenie bierze w końcu górę nad myśleniem i postanawiam, że spróbuję. Nigdy nie widziałem tak zajebistego dresiarza, nigdy więcej go nie zobaczę. Nawet jeśli mnie zbluzga albo uderzy, będę przecież żył. Jak to mawiał mój kumpel z podwórka – morda nie szklanka, zrośnie się.
Na początek zapytam o ogień, albo o szluga. Potem zapytam, czy chce się napić browara. A potem zobaczymy, w zależności od jego reakcji. Przecież nawet taki dresik ma swoje potrzeby, a tutaj jesteśmy sami, tylko on i ja. Nikt się nie dowie. Mogę mu nawet zapłacić, mam w kieszeni jakąś gotówkę. W mojej pojebanej głowie rodzi się nadzieja, że to się może nawet udać. Świat z pewnością jest wystarczająco pojebanym miejscem, żeby to było możliwe.
Ruszam.
Chuj, wszystko albo nic.
Każdy krok kosztuje mnie tyle co kilometr sprintu, nogi są jak z waty, ale mózg już wie, że to się zadzieje i nie ma odwrotu.
Krok.
Krok.
Krok.
Już widzę jak jego twarz ginie w cieniu pod daszkiem czapki.
Widzę jak żarzy się końcówka szluga, kiedy się zaciąga.
I on też mnie dostrzega, odwraca się w moją stronę.
I wtedy drzwi klatki otwierają się z hukiem. I ja i dresik spoglądamy w tamtą stronę.
Ze środka wypada jakiś typ, woła „siema Wilczur”.
Dresik się uśmiecha i przybijają grabę, a ja idę dalej przed siebie, mijam ich, udając przechodnia, nikogo.
Zatrzymuje się za rogiem, opieram plecami o ścianę i osuwam się na dupę. Jest mi gorąca, stoi mi kutas i mam ochotę wyć. Było tak blisko.
I co teraz? Szukać nocnego, zamawiać ubera, jechać do kolegi z aplikacji i zadowolić się jego udawanym sznytem dominatora, kiedy tutaj, za rogiem bloku, stoi najprawdziwszy alfa z krwi i kości? I jeszcze ma tę absurdalnie dobrą ksywę, która sama w sobie mnie jara.
Kurwa, ale mi bije serce.
Nic z tego. Sprawy zaszły za daleko, synteza ciężkich pierwiastków wściekle kipi, zaraz mnie rozsadzi ta energia, pierdolę to, pierdolę wszystko i wszystkich. Dziś jest moja noc.
Wyciągam z kieszeni buteleczkę poppersa, którego miałem wciągać z tamtym typem i biorę potężnego sztacha. O tak, to gówno zaraz mocno mnie tyra. Rośnie ciśnienie, świerzbią palce, szumi głowa.
Jazda, na spotkanie przeznaczenia.
Dalej tam stoi i to sam. Ćmi kolejnego szluga, a ja idę prosto na niego, jakbym miał stanąć tuż przed, klęknąć i od razu brać do ryja.
Patrzy na mnie, bo już wie, że czegoś od niego chcę, a ja w końcu się zatrzymuję.
Nie mam absolutnie kurwa bladego pojęcia co dalej.
Dres patrzy spokojnie. Łapie bucha i mierzy mnie wzrokiem. Słyszę jak syczy bibułka jego papierosa.
Serce za chwilę wyskoczy mi z klaty prosto na chodnik.
– Co chcesz? – mówi w końcu Wilczur. Nawet się jebany leciutko uśmiecha. Powiem ci, co chcę, skurwolu. Chcę tu paść na kolana i przyssać ci się do krocza, niech całe osiedle widzi jak po mistrzowsku cię obsłużę.
Z drugiej strony, sam fakt, że do mnie mówi, trochę mnie przeraża. Nie wiem co się ze mną dzieje, nigdy tak nie speniałem w kontakcie z kolesiem. No, ale też nigdy nie wyrywałem przytyranego drechola nocą na jakimś zakazanym osiedlu.
– Wiesz… fajkę? – dukam jak pierwszorzędny debil.
A on parska śmiechem.
– Mam palenie i kryształ – oznajmia poufale.
Aha. Czyli koleś dealuje. Wydaje mu się, że chcę coś kupić.
– A to drugie za ile? – pytam już pewniej, bo to nie jest moja pierwsza taka transakcja. Nie jest nawet osiemdziesiąta.
– Sto – mówi. Jebany chce mnie orżnąć, ale i tak przyniósłbym mu ten hajs w zębach na czworakach.
– No dobra, to jeden poproszę.
Znowu się uśmiecha. Wyciąga z kieszeni woreczek i mi go wręcza.
Ja przekazuję szeleszczący banknot.
– Dzięki.
– Smacznego – mówi.
I pociąga nosem.
Znam to pociągnięcie nosem.
Wilczur jest lekko klepnięty. Nie, żeby było po nim widać, ale nie ma bata żebym się mylił.
Z tego, co mi wiadomo, istnieją dwa typy kolesi.
Tacy, co po kresce chcą napierdalać techno albo się pośmiać.
Oraz tacy, którym chce się wtedy ruchać.
A nie widzę, żeby on tańczył.
– Chcesz sobie strzelić ze mną? – wypalam nie wiem skąd.
Dres się zawiesza, myśli, ale tylko przez chwilę.
– Nieee – stwierdza – Bo mnie potem nosi, a dziewczyna wyjechała.
Nie wierzę swemu szczęściu. Chyba jest jakaś koniunkcja i planety w końcu, kurwa, ustawiły się na moją korzyść.
– No to z inną się rozładujesz – żartuję sobie, he he.
– Co ty, kuuurwa, ja jestem wierny. Z innymi laskami nic – zapiera się i w sumie mu wierzę.
– A z kolesiami?
I tu czas przestaje płynąć. Zastanawiam się, z której strony dostanę w mordę. Co powie, jak bardzo się skrzywi, czy jebnie mi raz i karze wypierdalać, czy konkretnie przekopie po chodniku?
Jedno jest pewne – Wilczur patrzy się teraz na mnie i całkowicie skupiłem jego uwagę. Mogę sobie pogratulować.
– Z ziomami to ja nic nie robię – mówi zupełnie spokojnie, ale na koniec nerwowo się śmieje.
I ta nerwowość daje mi wszelkie niezbędne informacje.
Teraz już nie ma wahania ani strachu, tylko oblecenie dobrze znanego scenariusza, robienie tego, w czym jestem dobry. Wyrwanie typa.
I dokładnie to się dzieje. Ja zadaję pytanie, on odpowiada wymijająco, ja się coraz bardziej odsłaniam wiec on czuje się coraz pewniej, żartujemy sobie, przyznaję, że nie jestem pedałem ale czasem coś lubię podziałać, za to on nie ma z tym problemu, tylko sobie nerwowo spluwa na chodnik, po kilku minutach takiej gadki już obu nam stoi. Przecież to kurwa wyraźnie widać pod tym jego ortalionem. Pała podryguje mu niemal w rytm moich słów. Idę w szczegóły, opowiadam że najbardziej to kurwa lubię possać kutasa, ale bez jęczenia jak baba, tylko konkretnie, samczo.
Drechol wierci się, przestępuje z nogi na nogę i czasem nieświadomie dotyka się za gnata. Rozgląda się na lewo i prawo jak pojebany. Już teraz grubo wykracza poza granice komfortu i gdyby był trzeźwy, nic by z tego nie wyszło. Nie ma co czekać, aż coś się spierdoli.
Zadaję konkretne pytanie.
Otrzymuję konkretną odpowiedź.
Dres prowadzi mnie do miejscówy.
Już nie gadamy, bo teraz jest czas na czyny. Idę krok za nim, ledwie nadążam, tam mu się spieszy.
Mam nadzieję, że nie prowadzi mnie do kumpli na wspólny wpierdol, ale tak naprawdę nie mam wątpliwości. Jak facetowi stanie, to jest po zabawie. Mózg ma za zadanie doprowadzić do erekcji, a potem grzecznie usunąć się w cień.
Po drodze mijamy tablicę i pod nazwą ulicy widzę że Praga Północ. Ma to sens.
Docieramy do podwórka, mrocznego jak w filmach z batmanem, tylko odległe światło latarni pada na jego ryj i czubek czapki. Staje pod ścianą jakiejś kamienicy, wokół nas ciemność i cisza przerywana odległymi warknięciami silników, jakimś rubasznym śmiechem z któregoś z mieszkań, spuszczanie wody, prócz tego nic.
Wtedy dres mówi trzy najpiękniejsze słowa na świecie.
– No to dawaj.
Ostrożnie klękam na ubitą ziemię, chuj że będą plamy na spodniach.
Twarz na wysokości tych jego spodni, tak blisko sterczącego kutasa. Patrzę w górę, ale spod daszka czapki zieje ciemność. Słyszę za to jego oddech.
Przystawiam twarz, gnat jest nadal twardy, nawet przez śliski materiał czuję ciepło. Kutas drga pod dotykiem. Spodnie są mokre, jebany tak się napalił że przesiąkło. Zajebiście. Oblizuję, trochę słono.
Zaciągam się tak, żeby słyszał i liżę dalej. Pała tańczy pod dresem jak szalona, chyba jej się spieszy do mojego gardła.
Ostrożnie zsuwam spodnie trochę poniżej bioder, żeby mieć przed twarzą bokserki. Są białe, mokre, gorące i ostro jebią kutasem. Zapach jest obezwładniający, dużo mocniejszy niż bym się spodziewał.
Zapach samczego hetero kutasa.
Znowu niucham, smród dresiarskiego gnata wędruje mi do płuc i rozchodzi się po krwiobiegu.
Liżę, obejmuje pałę ustami, ale ucieka pod materiałem gaci. Bawię się tak, próbuję łapać, on ucieka, przyciskam usta, on stawia opór.
Dres sapie, ale pozwala mi na taką rozgrzewkę. Chuj wie, może jego laska też mu tak robi i to polubił.
Uwielbiam ten moment, kiedy zsuwam typowi gacie, a pała wyskakuje i uderza mnie w twarz. Dokładnie tak się dzieje. Zero zarostu, jakoś mnie to nie dziwi. Pała jest zajebiście mokra i zostawia mi ślad na policzku. Światło latarni odbija się od biegnącej od grzyba nitki śluzu. Wysuwam język i zlizuję. Mokry, gorący precum, słony i samczy. A potem nurkuję do jaj, spoconych i jebiących, bo typ nie spodziewał się obciągania więc ich nie umył.
Wali zajebiście, niucham ile sił, chcę więcej, ale drechol ma dość gry wstępnej, łapie się za kutasa i nakierowuje. Kiedy znajduje moje usta, po prostu wsuwa gnata.
Wchodzi bez oporu, bo już jest cały mokry. Poleruję odsłoniętego grzyba, w smaku jest gorzko-słony, w zapachu zabójczy, jak dla mnie na granicy akceptowalności, ale nie zamierzam narzekać. Zaczynam opierdalać po całej długości, zaciskając na kutasie usta z całych sił, a z góry płyną do moich uszu jęki. Każdy lubi jak mu się jeździ po pale ciasnymi ustami, nieważne, pedał czy hetero.
Biorę głęboko po jaja, ostro się dociskam, dres znowu jęczy, trzymam ile mogę, krztuszę się, targa mną, ale trzymam dalej bo nigdy nie miałem w gardle prawdziwej drecholskiej pały. W końcu puszczam, z beknięciem, ślina kapie mi po brodzie i spływa po jego kutasie. Łapię oddech i patrzę w górę.
– Zajebiście kurwa – mówi.
Oddycham i chcę się znowu nadziać, ale nagle słychać kroki gdzieś w bramie i obaj dostajemy małego zawału. Kroki cichną, pewnie kot. Dyszymy.
– My to z moją robimy różne rzeczy – mówi łysol.
No proszę, przerwa na rozmowę, Kto by pomyślał?
– Jakie rzeczy? – dociekam i nie bardzo wiem czy mówić do kutasa tuż przed moją twarzą, czy w górę, w ciemność.
– Ona lubi być dziweczką.
Mało się nie krztuszę.
– Dziweczką?
Chwila ciszy. Jego to chyba jednak trochę krępuje.
– Że do niej gadam jak do dziwki – akcent na ostatnie słowo.
Nagły wyrzut krwi prawie doprowadza mnie do orgazmu. Zresztą przez cały czas jestem blisko.
– Chcesz tak gadać teraz? – pytam dla formalności.
Znowu chwila zawahania.
– Tak.
Chwytam kutasa u nasady, ściskam, żeby jeszcze stwardniał i się oblizuję.
– Jestem dziwką – zapewniam i biorę do mordy.
– Kuurwa, jasne – mruczy drechol – Jesteś moją dziweczką.
Mówi to tak, jakby mówił do swojej laski, czuję to i zajebiście mi się podoba. Może nawet sobie ją wyobraża, przecież mnie nie widzi w tej ciemności.
– Ssij malutka dziwko – zachęca, a ja biorę raz po raz w gardło wydając mokre dźwięki. Kutas ślizga się bez najmniejszego oporu, a ja trzymam drechola za biodra żeby jeszcze lepiej brać i go zadowolić.
– Patrz na mnie dziwko – mówi, spoglądam w górę i dostaję na ryj porcję śliny. Drechol rozmazuje ją po mnie pałą i gładko wsuwa znowu do mordy. Trzyma mnie za włosy i zaczyna sam się wsuwać, stękając. Jebie mnie w pysk miarowo, regularnie, wsuwa, wysuwa, nie męczy mnie, ale i nie daje odpocząć. Długo, bardzo długo mnie tak używa, prędko nie dojdzie, nie ma chuja. Jego kutas lubi być długo obsługiwany zanim łaskawie wypluje z siebie gryzącą w język nagrodę.
– Gardło masz zajebiste – mówi innym głosem, teraz już do mnie, nie do wyimaginowanej laski.
I posuwa dalej, trochę przyspiesza, aż się krztuszę i muszę uciec. O dziwo, pozwala mi.
Łapię oddech, ale wszystko mam już rozgrzane i w sumie to to chcę tylko jednego. Więcej jebania.
Sam się nadziewam, a on dopycha mi głowę, teraz już brutalnie, teraz wpycha się po jaja, wyjmuje całego gnata i znowu wjeżdża cały. Coraz szybciej, ostrzej, z gardła wydobywają mi się dziwaczne dźwięki, jak na pornolu, ale skurwysyn tylko przyspiesza, wychodzi, wchodzi, nadziewa mnie na berło, po całej długości, aż w końcu dopycha do końca i na ostro dociska mi łeb do siebie.
– Trzymaj dziwko! – syczy.
Kurwa, wytrzymuję sekundę czy dwie, ale mną już rzuca, chcę się oderwać, ale nie ma chuja.
Uspokajam się, rozluźniam mięśnie, pozwalam mu w sobie siedzieć, choć płuca puste, a ryj boli. Niech sobie we mnie trzyma tego dresiarskiego kutasa tak długo jak zechce. Typ pojękuje, jest mu zajebiście dobrze i to na pewno prosta droga do orgazmu. Coraz mocniej jęczy, a ja coraz ostrzej zaczynam się wyrywać, ale tym razem nie ma ucieczki. Dopycha mnie tylko jeszcze ostrzej, a ja zwalczam kolejne fale mdłości.
Puszcza.
Odskakuję do tyłu, opieram się dłońmi o błoto i brzmię mniej więcej tak jakbym dogorywał na raka płuc.
O kurrrrwa – syczy drechol – Ale zajebista dziwka. Chodź tu kurwa.
Łapie mnie za włosy i ciągnie do swojej pały. Zanim ją wpakuje, udaje mi się jeszcze wywinąć.
– Poczekaj – proszę. Drżącymi rękoma odkręcam poppersa i się porządnie sztacham. Wchodzi jak złoto.
– Wyjeb mnie, Wilczur – błagam.
I to jest jego zapalnik, Wilczur.
Łapie mnie oburącz i wpycha kutasa po jaja, zaczyna jebać po całości, jak w otwór, syczy, a wiszące spocone jaja obijają mi się o brodę. Napierdala bez litości, nawet nie mam jak się bronić, po prostu daje się gwałcić w ryj i błagam wszystkich bogów żeby zaraz skończył, zanim umrę. Wilczur napierdala, warczy, posuwa mnie jak pojebany, słychać, kurwa, całe podwórko jest pełne tego dźwięku, wszyscy w oknach słyszą to jebanie i warczenie.
– Wilczur cię zaleje, dziwko – charczy drechol – Połkniesz spermę Wilczura – duka i nie do końca rozumiem kolejne słowa, ale dalej mnie bluzga i rucha w ryj, łapy zaciskają mi się na głowie z całej siły, jakby chciał mnie zmiażdżyć, nic tylko jebanie, jebanie, zapchać otwór.
– Już zaraz, kurwo – syczy, bo widzi jak mam dość, jak próbuję uciec, ale nie mogę. Łapię go za łydę i wbijam paznokcie, niech mnie kurwa puszcza, koniec, wbijam z całych sił, ale on jebie dalej.
– Połykaj dziwko – prawie krzyczy, chuj go obchodzi czy ktoś to słyszy, wjeżdża cały po jaja, trzyma, nie puszcza jebany, i cały się trzęsie. Wtłacza mi spermę prosto do żołądka, nawet nie czuję smaku, ale czuję jak przez kutasa lecą kolejne strzały, a on zaraz mnie zajebie, już nawet nie walczę, ręce luźno wiszą do ziemi.
Nie bardzo wiem, kiedy dokładnie wyjmuje ze mnie pałę i puszcza, po prostu nagle jestem na ziemi.
Wilczura chyba już nie ma. Jest ciemniej niż było. Chce mi się rzygać, ale to uczucie szybko znika i ustępuje miejsca innemu. Czuję zajebiste ciepło, zalewa mnie fala gorąca, jakbym wlazł do ogniska, potem jeszcze wilgoć i dociera do mnie, że się spuściłem. Mięśnie radośnie podrygują, w ciemności przed oczami tańczą gwiazdy. Wybuch supernowej, mruczę do siebie pod nosem i uśmiecham się na własną głupotę.
O kurwa. Jak dobrze jest oddychać. Jak dobrze jest zadowalać. Jak dobrze być zadowolonym.
Gorąco powoli ustępuje, wszystko zwalnia, powoooli wraca do normy.
Leżę na plecach i gapię się w nocne niebo.
Nie ma chuja, to koniec.
Supernowa.
Ciekawe, co będzie dalej.

Podobało się? Zostaw komentarz, zmotywujesz mnie do pisania.

6 thoughts on “Kolaps – koniec

  1. Opowiadanie jest napisane w innym stylu niż poprzednie, więc jest to powiew świeżości. Jeśli był to a’la eksperyment, to wyszedł bardzo dobrze, bo całość czyta się przyjemnie, pomimo przeskoków w treści, czasami czasowych, które są jasno oddzielone, jak klatki w kliszy filmowej. Niemniej, koresponduje to z sytuacją bohatera, jego historią “backstory”, charakterem, więc wyszło to zgrabnie, jest przemyślane.
    Czekam na kolejne opowiadanie 😉

    P.S. Skąd bierzesz te ksywki? Jak na nie wpadasz?
    “Wilczur” – sam pseudonim pobudza moją wyobraźnię: jak wygląda/może wyglądać ten ziomek, jak się zachowuje, jak bardzo jest samczy i dominujący, etc. Bo przecież skąd wzięłaby się taka ksywka?

      1. hehehe… nie spodziewałem się takiej odpowiedzi, banalna, a jednak pokazuje, że masz dobre oko. Oby tak dalej, bo z tym ‘wilczurem’, to nieźle trafiłeś.
        A’propo: ponoć ludzie podświadomie wybierają zwierzęta zbliżone do nich, podobne wizerunkowo i charakterologicznie.
        Może kumpel jest dominujący, jak jego wilczur? Sprawdzałeś?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *